Beata pracuje w przedszkolu w mieście powiatowym na Mazowszu. W tym roku dostała grupę 3-latków, jednak jak wspomniała kilka tygodni temu w czasie rozmowy, rzadko widuje te dzieci, bo takiej fali zachorowań, jak w tym roku jeszcze w swojej 12-letniej karierze nie widziała.
Reklama.
Reklama.
W grupie 3-latków od początku miesiąca chodzą dwie osoby, w listopadzie średnio przychodziła piątka dzieci.
Szkarlatyna, grypa, norowirusy, ospa, dzieci przechodzą z jednej choroby w drugą.
Kasię szef wysłał na bezpłatny urlop, bo ciągle była na zwolnieniu, mąż Beaty łapie wszystko to, co jej uczniowie. Czy to skończy się zdalnym?
Od września byli kilka razy
Niektórzy jej uczniowie zostali już wypisani z przedszkola. Rodzice mówią wprost, że nie ma sensu blokować miejsca, na które pewnie ktoś czeka. Skoro maluchem może zająć się babcia czy ciocia, to lepiej zostawić go w domu, niż udawać, że jest przedszkolakiem, choć wcale tam nie bywa.
- W mojej grupie jest synek sąsiadki, Kasia wróciła do pracy po urlopie wychowawczym, a Michaś poszedł do przedszkola. Dobrze znam tę rodzinę, mały wcześniej był okazem zdrowia - opowiada Beata. Jednak już w pierwszym tygodniu przedszkola się przeziębił, mama poszła na zwolnienie, po tygodniu w domu Michał był w przedszkolu dwa razy.
- Gorączka, bóle mięśniowe, grypa trzymała go 10 dni, Kaśka znów na zwolnieniu, potem antybiotyk na ucho i rotawirus, następna była chyba szkarlatyna. Zresztą to od niej zaczęła się wyludniać grupa - wpomina nauczycielka. Mama chłopca była ciągle na zwolnieniu, pracodawca poprosił więc żeby wzięła półroczny bezpłatny urlop, aby mógł zatrudnić zastępstwo, bo tak pracować się nie da.
Takiej sztafety nie było
Beata przyznaje, że niektóre dzieci są dla niej tylko nazwiskami w dzienniku. Pojawiają się czasem pomiędzy chorobami na dzień albo dwa, inne nawet nie zdążą dotrzeć, bo nim wyjdą na dobre z jednej infekcji, pojawia się kolejna. - Nie widziałam jeszcze czegoś takiego. Mieliśmy już grypę, rotawirusa, norowirusa, szkarlatynę, anginę, a teraz codziennie telefon o bostonce, albo ospie. Od początku grudnia chodzi dwoje dzieci, reszta choruje - mówi Beata.
Nauczycielka przyznaje, że niewiele lepiej było w listopadzie. W różnych konfiguracjach dzieci przychodziły po 4-5. Na liście we wrześniu było 25 dzieci, troje już wypisano. - Nie da się z taką grupą realizować programu, bo dla trzylatków, które leżą w domu z gorączką, będzie to nie do nadrobienia. Sala jest ozonowana w każdy weekend, odkażamy ciągi komunikacyjne, nie wiadomo co robić — dodaje ze smutkiem.
I zanoszę do domu...
Kobieta przyznaje, że sama już się nieco uodporniła, tylko norowirus ją pokonał. Jak mówi — trzy dni wyjęte z życia. Znacznie gorzej przedszkolne infekcje znosi jej mąż. - Marek łapie to samo co "moje" dzieciaki, właśnie leży w domu z ospą, bo w dzieciństwie jej nie przeszedł. I tak to prawda co mówią, do lekarza nie sposób się dostać, z mężem musiałam jechać na ostry dyżur, bo kilka dni temu bardzo wysoko gorączkował — dodaje.
W przedszkolu, w którym pracuje, nie ma ani jednej grupy, w której jest więcej niż 60 proc. przedszkolaków.
- Z tego, co słyszę od znajomych z innych miast, wszędzie jest podobnie. A do tego nikt chyba nie wie, jak to przerwać. Myślę, że ten rok polska oświata znów spisze na straty, bo tak jak ja i przedszkolaki zanoszą wszystko do domu, zarażają rodziców i rodzeństwo, w klasie mojego syna w Mikołajki na 26 osób było ich siedmioro, a to już nie maluchy. A jeśli dołożymy do tego zimno w szkołach, to myślę, że zdalne nauczanie po Świętach jest więcej niż pewne — kończy.