Małgorzata Musiał, autorka bloga "Dobra relacja" i książki "Dobra relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny" (Wyd. Mamania). Pedagog i mama trójki, na co dzień pomaga rodzicom, którzy chcą lepiej zrozumieć dzieci. Rozmawiamy o tym, dlaczego time out, karny jeżyk i odsyłanie do kąta nie działają i czym je zastąpić. To zmiana pokoleniowa, która wynika ze współczesnej wiedzy o ludzkim mózgu.
Reklama.
Reklama.
Time out przez wiele lat było pierwszym wyborem rodziców, kiedy dziecko zachowywało się w sposób niepożądany. Jednak dziś wiemy więcej o tym, jaki wpływ na dziecko ma izolacja.
Jako rodzice chcemy jak najlepiej odpowiadać na potrzeby dzieci, czerpiąc z własnych doświadczeń i tego, czego potrzebowaliśmy jako dzieci.
Zamiast uspokajać dziecko na siłę, przeprowadź je przez tunel emocjonalny, to wzmocni waszą więź i pozwoli ci je lepiej zrozumieć.
Kiedy dziecko rzuca się na podłogę i złości, bo nie dostało tego, czego chciało, może cię kusić, żeby odesłać je do drugiego pokoju. Jednak metoda time out, choć stosowana przez wiele pokoleń, okazuje się nie tylko nieskuteczna, ale też szkodliwa. Jak więc zrobić to lepiej? Pytam Małgorzatę Musiał z Dobrej relacji.
Marta Lewandowska: Time out, odsyłanie do kąta, pokoju, na karnego jeżyka... Rodzice dalej to robią?
Małgorzata Musiał: Tak. Pamiętajmy, że ta metoda przez dekady była stosowana i uważana za słuszną. Prosto jest powiedzieć: koniec, tak już nie robimy. Gorzej to wygląda w praktyce. Nasz mózg lubi trzymać się utartych schematów i broni się przed zmianą. Więc rodzice korzystają z tego, co znamy od pokoleń.
Warto też pamiętać o tym, że nawet jeżeli rodzice chcą działać inaczej, to słyszą od otoczenia dużo krytycznych opinii. Mówi im się, że robią źle, że nie reagują, że dziecko nie wie, że zrobiło coś źle, jeśli zamiast konsekwencji, rodzice je pocieszają, próbują wesprzeć w regulacji emocji albo nic nie robią, bo czekają, aż pociecha się uspokoi i będzie można z nią omówić wydarzenia.
Dziś wiemy, że działanie w ten sposób jest właściwą drogą, jednak otoczenie rodziców nie zawsze to rozumie. A jak nie rozumie, to krytykuje. Słychać wtedy, że to bezstresowe wychowanie.
Kiedy rodzice odsyłają dziecko, dlaczego to robią? Dają sobie czas na regulację, czy bardziej używają rodzicielskiego focha?
Myślę, że po części obydwie odpowiedzi są poprawne. Często jest tak, że już nie możemy znieść krzyków, natężenia emocji, to wszystko w nas rezonuje. Wcale nierzadko rodzice mają problem z radzeniem sobie z własnymi emocjami. Niekiedy to odesłanie dziecka, żeby nie było na naszej orbicie, przynosi ulgę nam.
Druga sprawa, że nam, rodzicom, trudno jest nic nie zrobić. Chodzi nam po głowie, że przechodzi koło nosa okazja wychowawcza. Wydaje nam się, że jeśli tu i teraz czegoś nie zrobimy, to dziecko niczego nie zrozumie. A czujemy potrzebę, żeby już teraz wskazać, że postąpiło źle.
Odsyłając dziecko na boczek, dajemy mu jakąś lekcję?
Współczesna wiedza o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu jasno nam mówi, że nie. Kiedy człowiek znajduje się w stanie zagrożenia, a tak jest w przypadku dziecka, które doświadcza bardzo silnych emocji, nie jest nastawiony na uczenie się, analizowanie i wyciąganie wniosków, tylko na przetrwanie i obronę.
Mamy taki system nerwowy, który został zaprojektowany do odmiennego niż współczesny trybu życia. Dawniej zagrożenia, które towarzyszyły człowiekowi, były śmiertelne. Dziś w tej części świata, gdzie żyjemy, na szczęście niewiele jest takich zagrożeń. Ale nasz "system operacyjny" działa cały czas tak samo.
Dziś, kiedy odmawiamy dziecku zakupu loda, to jego mózg reaguje tak samo, jak kilka tysięcy lat temu na widok drapieżnika. Mózg jest nastawiony na obronę życia. Współczesna wiedza nie każe nam wychowywać dzieci bezstresowo, tylko mamy wiedzę, która pozwala nam z całą pewnością stwierdzić, że podejmowanie działania tu i teraz jest bezcelowe.
A jeśli mimo wszystko spróbujemy...
Próba wychowywania w takim momencie może osłabiać nasze relacje z dzieckiem. W dorosłych utrwala to takie myślenie, że dziecko jest złośliwe, niegrzeczne, wymaga korygowania. A to w gorących momentach nie przynosi zupełnie efektu.
Mówimy: "Zobacz, on płacze, jest mu przykro, chciałbyś, żeby tobie tak ktoś zrobił?". A dziecko z pełnym przekonaniem, nastawione w tym momencie na walkę odpowiada: "tak". I rodzic zastanawia się, co jest nie tak z jego dzieckiem. A to bardzo oddala nas od niego.
Gdy dziecko tupie, krzyczy i piszczy, warto spróbować "przełączyć je" na logiczne myślenie?
Dziecko bardzo często potrzebuje wsparcia w regulacji emocji. Jeśli mu tej pomocy odmawiamy, to zostaje samo w bardzo trudnym momencie. Musimy pamiętać, że dzieci nie mają jeszcze narzędzi, aby się z tym w pojedynkę uporać. Zgadzam się, że warto "przełączyć" dziecko na racjonalne myślenie, jednak pamiętajmy, żeby się z tym nie spieszyć.
Kiedy dochodzi do wybuchu emocji, one muszą wybrzmieć. Próba skrócenia tego czasu, odwrócenia dziecięcej uwagi, mogą nakręcać tę sytuację. Bardzo lubię metaforę o przeprowadzaniu przez emocjonalny tunel. Znalazłam ją u sióstr Nagosky w książce "Wypalenie", nie odnosiła się do dzieci, ale świetnie się tu sprawdza.
Jak przejść przez ten tunel?
Przede wszystkim w tempie dziecka. Jako dorośli, którzy już kilkadziesiąt tysięcy razy doświadczaliśmy różnych emocji, wiemy, że one mijają. Czasem trwa to krócej, czasem dłużej, ale mija. Dzieci, gdy wchodzą do tego tunelu, często zapominają, że już tam były i wyszły, że to nie jest przyjemne, ale im nie zagraża. Wtedy potrzebują kogoś, kto je przeprowadzi, ale nie będzie ich popychał ani odwracał uwagę.
Jednak jeśli dziecko się zatrzyma i nie będzie chciało brnąć dalej, nie możemy powiedzieć: ok, zostańmy tutaj. Rodzice często oczekują recept, które sprawdzą się zawsze, a wiele zależy od konkretnej sytuacji. Rodzic zna swoje dziecko i widzi, czy bieganie po pokoju przynosi mu ulgę, czy mijają minuty i nic się nie zmienia.
A jeśli się nie zmienia, to co możemy zrobić?
Im mniejsze jest dziecko, tym większe szanse, że pomoże kontakt fizyczny. Możemy zaprosić je do siłowanek albo poprosić, żeby ściskając naszą rękę, pokazało, jak bardzo jest zdenerwowane. Sami też możemy spróbować "wycisnąć" z niego złość. Jednak zdarzają się sytuacje, kiedy dziecko nie chce naszego dotyku. Wtedy trzeba obserwować, być blisko i czekać na moment, kiedy będziemy mogli normalnie podejść.
Tu trzeba sporo kreatywności. Wcale się nie dziwię, że rodzic, który nie ma z własnego dzieciństwa podobnych doświadczeń ze wspierającymi dorosłymi, nie wie, jak się za to zabrać, bo nikt mu tych narzędzi nie dał. Z mojego i zawodowego, i osobistego doświadczenia wynika, że warto iść tą drogą.
Jaki efekt osiągamy, towarzysząc dziecku w takich momentach?
Dzieci uczą się nie tylko radzić sobie z emocjami, ale też powściągać je, kiedy to konieczne. Chętniej współpracują z dorosłym. Ale nade wszystko umieją się rozprawić z tym, co czują, a nie tylko chować swoje odczucia.
W rodzicielskim pędzie staramy się wbić dzieciom do głowy, że mają postępować według określonych schematów. Wiemy, że ludziom zachowującym się w sposób akceptowalny społecznie, jest łatwiej, więc chcemy im dawać gotowe recepty, a zapominamy o tym, co jest w sercu tej sytuacji.
Rodzice żyją pod wielką presją świata. Oczekuje się od nas, że dzieci będą zachowywały się grzecznie. Ale naszą rolą jest pokazać im, jak to ułożyć w środku, żeby wiedziały nie tylko, jak się dopasować, ale jak się uregulować. Społeczeństwo oczekuje od nas, że dzieci będą chodziły jak w zegarku. Często nawet zupełnie obcy ludzie nie mają oporów, żeby zwrócić nam uwagę, że kiedyś "w tyłek by dostał, to by się nauczył".
A przecież często sytuacja jest niełatwa również dla rodzica. Te komentarze, zresztą zupełnie niepotrzebne, dodatkowo stresują rodzica. Trudno w takim momencie być superstabilnym i wspierać dziecko.
Żyjemy w takich czasach, że psychologia dziecięca dokonuje przewrotu, nawet na przestrzeni 10-15 lat widać różnicę. Trudno jest nam to wytłumaczyć nieco starszym koleżankom, dlaczego tak postępujemy, a co dopiero własnym rodzicom. A wciąż czujemy presję spowiadania się z rodzicielstwa.
Zdecydowanie. A dzieje się tak dlatego, że ludzie, którzy nie zgadzają się z naszymi metodami, a sami mają dzieci odchowane, odbierają to często jako przytyk w swoją stronę. Jakbyśmy chcieli im pokazać, że oni robili źle. Musimy mieć świadomość, że te komentarze często wcale nas nie dotyczą. One są właśnie próbą wytłumaczenia ich wcześniejszych decyzji, postępowania.
Ludzie ze starszego pokolenia mogą czuć dyskomfort, że oni tak nie postępowali. Trochę, jakbyśmy próbowali ich zdyskredytować naszą relacją z dzieckiem. Szczególnie jeśli mówimy o tych najbliższych: babciach, ciociach. Myślę, że w takiej sytuacji warto powiedzieć jasno, że chcemy to zrobić po swojemu i te komentarze nam nie pomagają.
Takie przeciwstawienie się nie jest łatwe, zmusza do podjęcia nierzadko trudnych rozmów
To już zupełnie inna historia. W naszych rodzinach granice często są poplątane. Współcześni rodzice mają często z własnymi rodzicami bardzo skomplikowane relacje. Starsze pokolenie niekiedy nie potrafi przestać wychowywać dorosłych dzieci. To zamieszanie w relacjach wychodzi często w błahych sytuacjach.
Przychodzimy do dziadków i dziecko mówi, że nie będzie jeść zupy, bo jest obrzydliwa i robi się wielka drama. Dziecko nie zawsze w sposób oszlifowany, ale pokazuje jasno, czego chce, a czego nie. Dorośli nie zawsze potrafią się zdobyć na taką szczerość.
To taka zmora pokoleniowa, kiedyś dziecko było dodatkiem, dziś jest pełnoprawnym członkiem rodziny?
Dokładnie tak. Nasi rodzice robili najlepiej, jak potrafili, ale czasy były takie i taka była dostępna wiedza. Pamiętajmy, że czasy były zupełnie inne. Nasi rodzice musieli zabezpieczyć inne potrzeby, mieli mniej czasu na pochylanie się nad dobrobytem psychicznym dziecka. Warto sobie uświadomić, że nasze postępowanie nie jest nastawione na krytykę naszych rodziców, tylko życiem w innych warunkach. Nam samym będzie łatwiej wówczas podjąć te rozmowy.
Każde pokolenie szuka swojej drogi. I to wcale nie świadczy o krytyce technik wychowawczych naszych rodziców czy braku lojalności wobec nich. To normalne, że chcemy być coraz lepsi.
Co więc zrobić, lepiej, niż robili nasi rodzice, kiedy dwulatek rzuca się na podłogę, kopie i krzyczy?
Musimy się zatrzymać. Uświadomić sobie, że w tym momencie dziecku jest naprawdę trudno. Nam też wcale nie jest łatwo w tej chwili i to też warto przyjąć. Wszystko, co zrobimy od tego momentu, powinno być odejmowaniem, a nie dodawaniem emocji i bodźców. Im więcej w takim momencie mówimy, tym więcej do tej sytuacji dokładamy.
Przede wszystkim musimy zadbać o bezpieczeństwo dziecka i otoczenia. Wyregulować siebie, bo bez tego nie przeprowadzimy dziecka przez tunel. Darujmy sobie wszystkie zwroty typu: jeśli natychmiast nie przestaniesz to... Te słowa dają ułudę, że zrobi się łatwiej, ale to nieprawda. Zastanówmy się, czy w tym momencie mamy dość zasobów, żeby pomóc dziecku, bo jeśli nie, to od odzyskania ich powinniśmy zacząć.
Bywa, że time out jest potrzebny dorosłemu. Dajmy sobie chwilę na uspokojenie, wykorzystajmy coś, co pomaga nam się uspokoić. Kiedy podchodzimy do dziecka, musimy mieć pewność, że jesteśmy gotowi nazwać jego emocje i pomóc mu przejść przez tunel.