Im człowiek starszy, tym częściej powtarza, że kiedyś to były lepsze czasy. Wiele takich opinii wynika z faktu, że z nostalgią patrzymy na lata naszej młodości, wolności i beztroski. Prawda jest też jednak taka, że dziś dzieciaki są bardzo ograniczone technologiami, obowiązkami, ale również stylami wychowawczymi rodziców.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Jestem dzieckiem lat 90., dziś przedstawicielką pokolenia nazwanego milenialsami. Wychowałam się na osiedlu bloków w średniej wielkości powiatowym mieście. Kiedy zaczynałam podstawówkę, był rok '98 i nikt nawet nie śnił, że naszym dzieciom przyjdzie się uczyć w zupełnie innym, pełnym technologii świecie. Wspominając te pierwsze lata mojej edukacji w szkole podstawowej, mam wrażenie, że było beztrosko – nie tylko z racji mojego wieku.
Był mniejszy przepływ informacji, ludzie nie śledzili w mediach społecznościowych konfliktów zbrojnych i poczynań polityków właściwie z minuty na minutę, bo nikt nie marzył nawet o internecie czy smartfonie. Nie chcę teraz zabrzmieć jak stara baba, która z rozrzewnieniem wspomina dzieciństwo i narzeka na współczesne czasy, ale wydaje mi się, że po prostu wtedy wszystko było jakieś prostsze, łatwiejsze. Zawieszało się na szyi tasiemkę z kluczem do domu i szło się bawić na podwórko.
Nikt nie martwił się pedofilami, porwaniami czy tysiącem wypadków, jakie mogły się zdarzyć 6-latce. Z perspektywy dzisiejszego rodzica czasem zazdroszczę własnym rodzicom tego luzu, bo mam ogromny problem, żeby swoich synów puścić samodzielnie na dwór, gdzie mogliby pobiegać między blokami albo pobawić się w piaskownicy. Dziś z tyłu głowy rodzic ma miliony obaw i stara się nie spuszczać dzieci z oczu, kiedy te bawią się z rówieśnikami.
Więcej dzieci było samodzielnych
To, jaka różnica jest między kiedyś a dziś, zauważam również w szkolnych realiach i wychowaniu. Mam poczucie, że rodzice dawali mi dużo wolności: starałam się być w wielu kwestiach bardzo samodzielna i odpowiedzialna. Po trochu wynikało to pewnie z syndromu najstarszego dziecka, po trochu z tego, że "takie były czasy". Od pierwszej klasy samodzielnie chodziłam i wracałam do szkoły (pamiętam, ze mama zaprowadzała mnie tam tylko przez pierwszy tydzień września w 1 klasie), chodziłam do koleżanek po zeszyty, kiedy byłam chora i potrzebowałam nadrobić materiał. Zawsze też sama odrabiałam prace domowe.
Tak samo robili wszyscy moi rówieśnicy. Nie chcę mówić, że dziś wszystko rodzice robią odwrotnie i to jest złe, bo zupełnie tak nie sądzę. Jednak tendencje do nadopiekuńczości i wyręczania dzieci chyba są jednak większe. Pamiętam, że po szkole czasami wracałyśmy z koleżanką do jej lub mojego domu, razem się bawiłyśmy, odrabiałyśmy lekcje, chodziłyśmy na lody i po lektury do miejskiej biblioteki. Spędzałyśmy czas z rówieśnikami, zacieśniałyśmy więzi i po prostu beztrosko się bawiłyśmy.
Rozmawiałam z kilkoma moimi rówieśniczkami i wszystkie potwierdziły, że ich pierwsze szkolne lata również tak wyglądały. Większość dzieciaków chodziła na świetlicę, bo rodzice pracowali i nie było wyjścia. Nikt nie narzekał, a rodzice nie stawali na głowie za każdym razem, kiedy obrażona pociecha stwierdzała, że nie będzie tam chodzić, bo jej się nie podoba.
Wcale nie uważam, że ten brak uważności na dziecięce potrzeby był najlepszy wychowawczo, ale jednak sprawił, że jesteśmy pokoleniem umiejącym sobie radzić w życiu, potrafiącym zadbać o siebie i swoich najbliższych, bo nauczyliśmy się samodzielności i odpowiedzialności.
Po szkole chodziliśmy się odwiedzać
Jest też jeszcze jedna rzecz, o której już tu mimochodem wspomniałam. Pokolenie lat 90. chodziło po szkole do rówieśników, wspólnie siadało do odrabiania lekcji, a następnie spędzało czas na zabawie. Zapytajcie dziś 8-latka, czy w tygodniu ma czas i zgodę rodziców na kilkugodzinne przebywanie pod dachem kolegi z klasy. Zarówno rodzice pytanego, jak i rodzice odwiedzanego dziecka pewnie nie wyraziliby na to zgody.
Ci drudzy zapewne nie chcieliby mieć "intruza" w domu całe popołudnie, pierwsi nie chcą się narzucać, a poza tym mają dla dziecka zaplanowane różne zajęcia dodatkowe, więc ten 8-latek nawet nie ma czasu pomyśleć o luźnym spotkaniu towarzyskim z kolegą czy koleżanką z klasy. Nie, takie spotkania odbywają się tylko w weekendy, a i to nie u wszystkich.
Dziś po szkole trzeba szybko wskakiwać do auta, jechać na angielski, karate, malarstwo albo basen. Później w biegu coś zjeść i siadać do odrabiania lekcji, uczenia się do sprawdzianu, przeczytania kilku stron lektury szkolnej. Wiecie co? Kiedyś dzieci też musiały odrabiać lekcje, uczyć się i czytać. A jednak miały czas na zabawę, która przecież w ich wieku jest najważniejszym bodźcem do rozwoju. Rodzice nie wywierali presji, że trzeba znać 5 języków, umieć śpiewać i pływać.
Oczywiście, wiele osób chodziło na jakieś dodatkowe zajęcia, ale raczej na takie, które sami sobie wybrali i jak nie chcieli chodzić, to rezygnowali bez dramatów w domu. Nikomu świat się nie zawalił tylko dlatego, że zamiast treningu na boisku wybrał bujanie na trzepaku albo jeżdżenie na deskorolce w skateparku. A mieliśmy coś dużo cenniejszego, czego dziś dzieciom brakuje – relacje i częste obcowanie w realnym życiu z drugim człowiekiem, rówieśnikiem.