Szkolne lektury są w dużej części stratą czasu, a szkoła zabija się w dziecku miłość do książek. I nic dziwnego, że później ponad 60 proc. dorosłych Polaków deklaruje, że w ciągu roku nie przeczytali ani jednej książki. Miałam w domu małoletniego mola książkowego, wystarczyła pierwsza lektura szkolna, żeby to zmienić. I wiem, że nie jest to doświadczenie jednostkowe.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Ach, to narzekanie, że dzieci nie chcą czytać książek! A tymczasem, gdyby chciały czytać, gdyby to lubiły, świat stanąłby przed nimi otworem. I nie jest to czcze gadanie, bo – jak zauważa Maria Deskur w swoim tekście dla OKO.press ("Czytelnictwo to kwestia sprawiedliwości społecznej. Polska powinna wziąć się za czytanie"):
"PISA (OECD, Reading for change, 2011) udowodniła, że jeśli uczeń lubi czytać (czyta dla przyjemności, sięga po książki, które sam wybierze), to ma to większy wpływ na jego sukces edukacyjny niż jego pochodzenie socjoekonomiczne".
Wszystko przez szkołę
Tekst Deskur jest polemiką z inną publikacją w OKO.press, autorstwa Olgi Wróbel, w której krytyczka literacka pisze, że narzekanie na to, że Polacy nie chcą czytać książek, nie ma sensu i pyta: "A dlaczego właściwie rozliczamy ludzi z tego, jak spędzają dla przyjemności wolny czas?" (OKO.press, "Polacy czytają nie to, co byśmy chcieli, czyli lament po badaniach czytelnictwa").
Nie zawsze zgadzam się z tezami Wróbel, a nawet dość często się z nią w opiniach rozmijam, jednak pod tym jej tekstem podpisuję się z pełnym przekonaniem. Szczególnie bliski jest mi jego fragment dotyczący lektur szkolnych i tego, jak szkoła już na starcie uczy dzieci, że czytanie jest nudne.
"Czego nauczyły się dzieci z przeczytanych książek, co im się rozwinęło? Co najwyżej niechęć do czytania" – pisze Wróbel i puentuje: "I naprawdę trudno je winić. Na szczęście oprócz demonizowanych bryków i ekranizacji lektur mają obecnie do dyspozycji audiobooki".
Pierwsza lektura oduczy cię czytania
Wróbel obszerny fragment swojego tekstu poświęca też napisanej w 1933 roku książce Jana Grabowskiego "Puc, Bursztyn i goście". "Siostro!", miałam ochotę zakrzyknąć, czytając te słowa, "to moja historia!".
A dokładniej – historia mojego syna. Wyobraźcie sobie sześcioletniego chłopca, który idzie do szkoły, szybko uczy się czytać, a później z radością i wypiekami na twarzy sięga po kolejne książki. Czyta książki z serii "Biuro detektywistyczne Lassego i Mai" (wyd. Zakamarki), potem pochłania kolejne części "Magicznego drzewa" (wyd. Znak emotikon). I wciąż dopytuje, kiedy wreszcie będzie lektura do przeczytania w szkole!
I oto ten dzień nadchodzi. Mój syn z dumą i entuzjazmem wraca do domu, dzierżąc w dłoni książkę ze szkolnej biblioteki. "Mamo, mamy wreszcie pierwszą lekturę!", wykrzykuje od progu. To dla niego ważny i radosny dzień. Cieszę się z nim.
Po południu kładzie się na łóżku i otwiera ten cienki tomik. Zerkam z ciekawością na okładkę. "Puc, Bursztyn i goście", Jan Grabowski. Nie znam tej książki, nie przypominam sobie, żebym czytała ją w szkole. Syn mówi, że wychowawca powiedział im, że to fajna książka przygodowa. O pieskach. Czy może być lepiej?
Oczywiście, że tak! 99 proc. książek byłoby lepszych. Pół godziny później słyszę hałas z pokoju syna. Dziecko rzuciło książką na podłogę, odwróciło się do ściany i płacze. Pytam, co się stało, myślę, że może książkowy pies zmarł lub coś w ten deseń (tak, wdrukowane mam te obrazy z "Lassie, wróć!" i "Psa, który jeździł koleją"). Ale nie.
"Jestem taki głupi!", zawodzi mój syn. "Nic nie rozumiem, jestem taki głupi". Zdębiałam. A potem zajrzałam do książki. O matko z córką, co to za język? Kto to w ogóle podsuwa dzieciakom w XXI wieku jako pierwszą książkę do przeczytania (a założę się, że dla wielu dzieciaków to była naprawdę pierwsza książka, nie w każdym domu przecież czyta się dzieciom książki)?
Wszystko z tą książką było nie tak. Skończyło się na tym, że czytaliśmy ją wspólnie, na głos, a ja na bieżąco próbowałam wyjaśniać archaizmy i tłumaczyć na współczesny język.
Ma czytać cokolwiek, by było wykształcone
Niedługo potem w szkole było zebranie. Wychowawca mówił o tym, że chce zaszczepić w dzieciach miłość do literatury i że już czytają pierwszą lekturę. Powiedziałam, że jeśli taki jest jego cel, to może mógł lepiej przemyśleć dobór tej pierwszej lektury, bo osiągnął coś zgoła odwrotnego. Opowiedziałam o odczuciach syna i swoich.
Poparła mnie jedna osoba. Reszta rodziców się nie odezwała, oprócz jednej matki, która stwierdziła, że dzieci powinny czytać też takie książki, pisane niewspółczesnym językiem, żeby poznać dorobek polskiej kultury i wyrosnąć na wykształconych i oczytanych ludzi.
Sic! Pewnie, że tak, ale czy najpierw nie powinny w ogóle nauczyć się czytać książki? Polubić to? Oswoić się z językiem w jego różnych formach? A dopiero potem sięgać po lektury sprzed 100 lat, w których roi się od sformułowań i archaicznej składni, których taki 7- czy 8-latek nie ma szans zrozumieć? Nie wspominając już o wątpliwych zachowaniach typu okładanie psów ścierką.
Nauczyciel zmieszał się, przyznał, że być może się pomylił, dawno tej książki nie czytał, po prostu pamiętał ze szkoły, że mu się podobała. Obiecał lepiej dobierać kolejne lektury. Słowa dotrzymał, ale lektura szkolna już zawsze będzie kojarzyć się mojemu synowi z porażką. Puc, Bursztyn i ich goście powinni zostać tam, gdzie ich miejsce: na przedwojennej wsi.
Wolimy oglądać, zamiast czytać
Inna sprawa, że za odchodzenie od czytania książek odpowiadają też współczesne czasy ze swoimi natychmiastowo przyswajalnymi wiadomościami, internetem, podcastami, rolkami i TikTokami. Oduczyliśmy się czytania, długie szpalty tekstu, mała czcionka nas nużą, męczą się oczy. Oglądamy obrazki, czytamy tytuły, czasem zdarza się wzrokiem musnąć lead w artykule.
I choć w mojej towarzyskiej bańce wciąż wymieniamy się tytułami książek, które koniecznie przeczytać trzeba, a nasze regały, tudzież czytniki, tymi publikacjami się zapełniają, myślę, że jeśli moje dzieci miałyby mieć w dorosłości podobnie, szkoła – zamiast wprowadzać nowe patriotyczno-historyczne przedmioty i zakazy dla organizacji pozarządowych – powinna zacząć od rewizji tego, co podsuwa uczniom do czytania.
Tylko do tego potrzebny byłby człowiek mądry i oczytany (!), nie z partyjnego nadania, nierozmiłowany w narodowościowo-wyzwoleńczych książkach, lecz prawdziwy znawca literatury. Także tej dziecięcej i młodzieżowej, współczesnej, pisanej językiem, który do uczniów trafi. Tylko zaczynając od tego, możemy sprawić, że książka nie będzie się kojarzyć z nudą i stratą czasu.
PS Nawet nie zaczynam pisać o kolejnej perełce z kanonu lektur szkolnych: "Oto jest Kasia", bo nigdy bym tego tekstu nie skończyła. Ale zostawię ją sobie na inny dzień, bo tu to w ogóle jest wszystko nie tak, nie tylko język.