Nauczyciele mają zabawki do niszczenia dzieci, a my bijemy brawo. Rząd może im je zabrać

Ewa Bukowiecka-Janik
Rozpoczyna się nowy rok szkolny. Dla wielu uczniów 1 września równa się start w wielkim wyścigu. Po czerwone paski i najwyższe oceny, które mają zapewnić dzieciom świetlaną przyszłość. Ale po drodze czekają też dwóje. Czy to źle? Są nauczyciele, którzy twierdzą, że wręcz doskonale.
Marcin Stiburski o tym, jak robiąc w szkole minimum, osiągnąć maksimum fot. arch. prywatne
Marcin Stiburski został nauczycielem we wrześniu 2018 roku. Uczy matematyki i fizyki w szkole podstawowej w Gdańsku. Szerszemu gronu, głównie dzięki mediom społecznościowym, znany jest ze swoich niekonwencjonalnych, jednak bardzo skutecznych nauczycielskich metod.

W dobie pandemii organizował dla dzieci "nocowanki" online, czyli wirtualne spotkania późnym wieczorem. By pogadać i zbliżyć się do siebie.

Wcześniej, gdy spotykał uczniów w klasie, robił im sprawdziany z obowiązkiem ściągania, znalazł sposób na odpytkę pod tablicą, do której uczniowie garnęli się sami. Co więcej, pozwolił dzieciom zasnąć na lekcji i postawił im za to szóstki. Jednak te "triki" to nie wszystko.


Swój blog i koncepcję edukacji nazwał Szkołą Minimalną. W skrócie to odzwierciedlenie zasady "mniej znaczy więcej". W pandemicznym roku szkolnym wszyscy przedawkowaliśmy system po stokroć: nauczyciele pracą w nowych warunkach, z nowymi narzędziami i dodatkową biurokracją, uczniowie przykuci do ekranów niemal całymi dniami i rodzice nadzorujący e-szkołę pod jednym dachem z własnym domowym biurem...

Jednak powrót do szkolnych murów nie zmieni niczego na lepsze. Szkoła Minimalna przychodzi z pomocą.

Jak ją wcielić w życie? Okazuje się, że może zrobić to każdy: i nauczyciel, i rodzic. Bez "oficjalnych" zmian, w zwykłej szkole systemowej. O tym, jak robiąc minimum, osiągnąć maksimum opowiada Marcin Stiburski.

Na twoich lekcjach dzieci mogą chodzić po klasie.

Tak, mogą nawet kłaść się na podłodze, jak mają ochotę.

I jesteś pewien, że one cię wtedy słuchają? I że coś wiedzą z tej lekcji?

Tak. One nie hałasują. To, że nie siedzą sztywno w ławce, nie oznacza, że mnie nie szanują i nie obchodzi ich, co mówię. Siedzenie w ławce nie jest żadnym dowodem zainteresowania przedmiotem i mną. Jest dowodem posłuszeństwa, elementem szkolnego przymusu, który stoi w sprzeczności z samą edukacją.

Gdyby Szkoła Minimalna była konkretną placówką, nie byłoby w niej ławek?

Może by były, ale nie po to, by dzieci siedziały w nich całymi godzinami. W największym uproszczeniu: Szkoła Minimalna to nauczanie pozbawione wszystkiego, co nieobowiązkowe w polskim systemie edukacji. To nie jest mój autorski program, który można wnieść na sztandarze i głosić jego dumne hasła. Nie mam gotowych rozwiązań, trików.

Szkoła Minimalna to moja idea
, która przyświeca mi w pracy, a w swoich postach na blogu oraz na grupie opisuję, w jaki sposób wcielam ją w życie i dlaczego. Aktualnie chodzi mi tylko o to, by pokazać, jak bardzo ten system jest rozhulany i opasły. Jak wiele jest w nim niepotrzebnych i szkodliwych elementów.

Jednym z pierwszych moich odkryć, które szczerze mnie zaskoczyły, było to, że wystawianie ocen nie jest konieczne. W świetle polskiego prawa oświatowego nauczyciel musi wystawić tylko cyfrową ocenę końcową i opisową śródroczną. To wszystko. Tymczasem polscy uczniowie kolekcjonują całe rzędy cyferek, które często są dla nich wyznacznikiem ich wartości. W Szkole Minimalnej wystawianie ocen cyfrowych innych niż te dwie obowiązkowe, byłoby zakazane.

A prócz ocen? Co jeszcze byłoby zakazane?

Podręczniki. Panuje przekonanie, że podstawa programowa jest przepełniona, źle skonstruowana i to dlatego uczniowie muszą uczyć się setek niepotrzebnych bzdur, detali, niepraktycznej teoretycznej wiedzy. Owszem, ona ma wady. Ma luki logiczne, błędem jest izolowanie od siebie przedmiotów i można byłoby jeszcze kilka mankamentów wymienić. Jednak nie widzę w niej nadmiaru.

Podstawę programową z fizyki rozpisaną na dwa lata, jestem w stanie przekazać uczniom w pół roku z dobrym rezultatem i jestem pewien, że większość nauczycieli też by sobie poradziła. Problem polega na tym, że nauczyciele nie realizują podstawy programowej, lecz podręczniki. Opasłe księgi, które im mają więcej zadrukowanych kartek, tym są droższe, a tym samym, są większym zyskiem dla wydawnictw.

Podstawa programowa z fizyki opisana jest na kilku stronach maszynopisu. To samo w podręczniku jest na 300 stronach.

Tak, ale w podręczniku są jednak definicje, zadania z treścią i tak dalej. Wszystko, co pomaga opanować dane zagadnienie z podstawy. To niepotrzebne?

W dużej mierze niepotrzebne. Poza tym, gdybym miał rzeczywiście tworzyć zasady działania prawdziwej Szkoły Minimalnej, stworzyłbym wirtualne podręczniki. Coś w rodzaju wikipedii dla uczniów danego rocznika. Wiedza opisana i powiązana ze sobą tematycznie w wirtualnym leksykonie. Uważam, że czymś takim ministerstwo powinno zastąpić podręczniki papierowe. Każdy uczeń, który ma dostęp do internetu, miałby w telefonie, na tablecie czy w komputerze wiedzę w pigułce.

Twoi uczniowie korzystają z podręczników?

Nie, zabroniłem im.

W jaki sposób prowadzisz lekcje?

Zazwyczaj o temacie lekcji dowiaduję się, gdy się ona zaczyna. Sprawdzam to w dzienniku. Opowiadam, pokazuję i korzystam przy tym z internetu, robimy pracę w grupach. Czasem dzieci wszystko robią za mnie.

Jak to?

Im więcej dasz dzieciom przestrzeni, tym bardziej będą one zaangażowane. Nierzadko to uczniowie prowadzą u mnie lekcje, bo np. demonstrują jakiś swój eksperyment. Albo robią je w grupach, a potem sami wzajemnie wystawiają sobie oceny.

Czy zawsze są to same piątki?


Właśnie nie. Dzieci są wobec siebie bardzo krytyczne. Często zachęcam je, by wystawiły sobie piątki, bo naprawdę sumiennie pracowały, lecz one – wychowane w kulturze błędu – raczej sobie ujmują zasług, niż dodają. Choć te piątki też są krzywdzące, wolałbym, by obowiązywały tylko dwójki jako "zaliczone" i jedynki jako "niezaliczone". Podstawa programowa w Szkole Minimalnej obowiązywałaby w stopniu najmniejszym. Opracowałbym, co trzeba umieć na ocenę dopuszczającą i tylko to sprzedawałbym uczniom.

Mało ambitnie.

Przeciwnie. Wszystkie doświadczenia szkół wolnościowych i demokratycznych jasno pokazują, że im bardziej odpuścisz, tym głód wiedzy jest większy. W moim odczuciu ideałem jest szkoła Summerhill w Wielkiej Brytanii. Założył ją Aleksander Neill w 1921 roku. Jej najważniejszą cechą jest brak przymusu uczenia się i chodzenia na zajęcia.

Oczywiście nauczyciele przygotowują do egzaminów tych, którzy chcą się uczyć, jednak za brak tych chęci nikomu nic nie grozi. Nie ma żadnych konsekwencji. Naturalną konsekwencją jest brak wiedzy, po prostu. To dzieciom wystarcza, by jednak chcieć się uczyć.

Po kilkunastu latach edukacji w polskiej szkole trudno jest mi sobie to wyobrazić. Sądzę, że inni dorośli, którzy to czytają, też w tym momencie pukają się w czoło...

A jednak. Neil napisał o Summerhill: "Dziecko obdarzone jest wrodzoną mądrością i poczuciem realizmu. Jeśli pozostawić je samemu sobie [...], rozwinie się na tyle, na ile jest do tego zdolne. Summerhill jest miejscem, w którym ci, którzy mają wrodzone zdolności i pragną być naukowcami, zostają nimi; natomiast ci, którzy predysponowani są do zamiatania ulic, będą pracować miotłą. Chociaż, jak do tej pory, murów naszej szkoły nie opuścił żaden zamiatacz. Nie piszę tego ze snobizmu, jako że wolałbym, aby szkołę opuścił szczęśliwy zamiatacz ulic niż znerwicowany uczony".

Czyli szkoła powinna uczyć sztuki szczęśliwego życia? To nie jest rola rodziców?

Też, jednak szkoła powinna ich wspierać, a z systemem opartym na przymusie – przeszkadza. Powiem więcej – nawet inspiruje, by, zamiast wychowywać dzieci na szczęśliwe osoby, wykształcić je, by mogły dobrze zarabiać. To fatalna hierarchia wartości. Domeną polskiego systemu edukacji jest produkcja ludzi, którzy nie wiedzą, czego chcą, a wiedza wyparowuje z ich głów bardzo szybko.

Ale tak uczciwie: czy gdyby rzeczywiście pozwolić dzieciom uczyć się tylko na dwóje, to nie sądzisz, że dzieciaki robiłyby lekcje przez pół godziny, a potem hulaj dusza, pół dnia przed komputerem?


Teraz w dużej mierze tak jest, w tym systemie, pod przymusem. Bo dzieci nie lubią szkoły i robią wszystko, by jej unikać, dlatego współcześni rodzice tak bardzo boją się dzieciom "popuścić". Wiedzą, że tak będzie i dlatego przymus wydaje im się koniecznością. Tymczasem przymus jest przyczyną, nie skutkiem. Gdyby od samego początku zaoferować dzieciom naukę, a nie zmuszać do niej, dzieci nie straciłyby swojej naturalnej ciekawości świata, którą obserwujemy u przedszkolaków.

Dzieci w wieku kilku lat, kiedy nie wymaga się od nich skupienia i przyswajania wiedzy, uczą się najwięcej i najszybciej. Mają gigantyczną motywację wewnętrzną i ona nie umiera dlatego, że dziecko rośnie. To przymus ją zabija.

Prosty przykład: dinozaury. Znasz dorosłą osobę, która wie o dinozaurach tyle, co przeciętny 5-latek? Trzeba byłoby być paleontologiem. Dzieci, które nie potrafią jeszcze wiązać butów, a czasem samodzielnie się ubrać, bez przymusu, dzwonków, ocen i sprawdzianów zdobywają wiedzę na poziomie niemal akademickim!

Główną ideą Szkoły Minimalnej byłoby stworzenie warunków, w których nie ma przymusu, zatem nie przerywamy brutalnie naturalnego rozwoju dziecka, które samo dąży do wiedzy. Nie zabieramy mu wewnętrznej motywacji. Dziecko, które będzie miało wybór, czas i pełną akceptację dorosłych rozwinie się najlepiej.

Z tej perspektywy dość jasno wynika, że Szkoła Minimalna to przewrotna nazwa, bo tak naprawdę jest Szkołą Maksymalną. To paradoks: najpierw trzeba wyciąć to, co zbędne, by zostało konieczne minimum i wówczas zrobi się miejsce na maksimum.

Co w takim razie w Szkole Minimalnej robiliby nauczyciele?

Inspirowaliby do nauki. W szkole podstawowej powinien móc uczyć każdy, powtarzam KAŻDY dorosły człowiek. Szkoła podstawowa nie oferuje wiedzy eksperckiej, przynajmniej nie powinna. Jej rola jest inna: dać pakiet podstaw, by zainspirować do dalszej eksperckiej drogi. Przy takim podejściu niepotrzebne są wieloletnie studia, lecz odpowiednie rozumienie swojej roli – roli przyjaznego, uważnie słuchającego przewodnika.

Już słyszę oburzone głosy nauczycieli: "Stiburski, przepytać cię z podstaw biologii?!"

Tak, też je słyszałem nieraz, ale zdania nie zmienię. Na logikę: każdy, kto skończył szkołę podstawową, powinien mieć wiedzę, by pomóc dziecku przy lekcjach bez zaglądania do podręcznika. Zatem "dobry nauczyciel" to nie jest taki, który ma wiedzę, bo tę wiedzę powinien mieć każdy. Dobry nauczyciel to taki, co potrafi zainspirować do jej pogłębiania.

W Szkole Minimalnej nauczyciel byłby stereotypową "babcią". Dzieci często przychodzą do babci opowiadać o tym, co je spotkało, lub co odkryły, bo wiedzą, że babcia wysłucha z zaciekawieniem, a czasem zada jakieś ciekawe pytanie i wtedy jeszcze bardziej chce się szukać i doświadczać.

Na tym polega rola dobrego nauczyciela. Nie potrzeba kreatywnych metod, skompilowanych technik. Wystarczy dzieci słuchać, okazywać im zainteresowanie, szacunek, coś podpowiedzieć, coś pokazać i oddać inicjatywę. Do tego należy dodać przyjazną atmosferę, w której dzieci nie czują napięcia i strachu. Wówczas zaczynają kwitnąć.

I znów się pojawia obawa, że zaczną bumelować i brykać, nie kwitnąć. Bo jak nie ma reżimu, jest chaos i hałas.

Może zabrzmi to nieskromnie, ale staram się dla moich uczniów być babcią i nie mogę się od nich opędzić, a one uczą się naprawdę chętnie. Obawa, o której mówisz, dotyczy zjawiska "odszkolnienia". Ono jest opisywane przy okazji funkcjonowania szkół wolnościowych.

Jeśli doświadczyliśmy edukacji pod przymusem i nagle dostaniemy z powrotem swoją wolność, nastąpi rozprężenie, które jest naturalne. Dzieci, których nigdy nie zmuszano do nauki, idą swoją ścieżką i już. Dzieci, które zmuszano, ale dość wcześnie je "odszkolniono", trochę pobrykają, ale jest spora szansa, że odnajdą ponownie w sobie naturalną chęć do nauki.

Dzieci, które dociska się długo i konsekwentnie, nierzadko doświadczają gigantycznego rozprężenia na studiach. Albo w wieku nastoletnim zaciski na tej sprężynie już nie dają rady. Wówczas to rozprężenie niekoniecznie objawia się w postaci bumelowania i unikania nauki, lecz dużo bardziej niebezpiecznych stanów psychicznych.

Nauczyciele dostają władzę nad uczniami, sami będąc młodymi, często niedojrzałymi osobami. Władza deprawuje, odbiera człowiekowi pokorę. Sprawowanie władzy nad słabszymi powoduje, że dość łatwo sięgamy po lęk jako narzędzie do pomyślnego rządzenia.

Lęk jest w szkole podstawą. Szkoła stwarza lęk, operuje nim i wzmacnia go. Nikt już nawet nie myśli, że to źle. Przeciwnie. Nauczyciele uznali, że skoro lęk dyscyplinuje, to znaczy, że jest dobry. Natomiast gdybyśmy przełożyli to na warunki pracy, uznalibyśmy, że to mobbing.

By przyjąć tę perspektywę, musielibyśmy dać dzieciom te same prawa co sobie. Dorośli miewają z tym problem. Szkoła dyskryminuje dzieci?

Tak. Dlatego ja w swojej pracy staram się właśnie te lękogenne sytuacje odwracać, przemieniać. Dlatego zrobiłem sprawdzian ze ściągania, zmieniłem zasady odpytywania pod tablicą i regularnie staram się ośmieszać oceny. Siedzenie cicho w ławce to też wymóg, który opiera się na lęku, na budowaniu wrogiej atmosfery.

Dlaczego nam dorosłym – rodzicom, nauczycielom – tak trudno jest przyjąć te oczywistości i zmienić front z przymusu na wolność edukacyjną? Nawet język nam podpowiada przymus: mamy obowiązek szkolny. Obowiązek nie kojarzy się z wolnością.

To efekt utopionych kosztów. Zostało potwierdzone, że kiedy ludzie kupują bilet do kina, idą na seans, a film okazuje się kiepski, oni i tak siedzą do końca seansu. Wolą się męczyć niż wyjść i spędzić miło czas. Robią tak dlatego, że wydali pieniądze na bilet. Ludzie, kiedy ponoszą koszty, potrzebują to jakoś uzasadnić. Wolą udawać, że jest w porządku niż przyznać, że spotkało ich coś złego.

Tak jest z przemocą w rodzinie. Często słyszymy od obrońców klapsów: "ojciec mnie bił i dzięki niemu wyrosłem na dobrego człowieka". Wolimy dopisywać agresywnemu ojcu zasługi wychowawcze, niż przyznać, że ojciec zrobił nam krzywdę. Ponieśliśmy poważne emocjonalne koszty i musimy je uzasadnić. Dlatego wolimy się oszukiwać – by myśleć o swoim ojcu i dzieciństwie w samych superlatywach.

Przekładając to na edukację: trudno jest przyznać, że 12 lat naszej ciężej pracy w szkole było w dużej mierze bezsensowną męczarnią. Kosztem w tym wypadku jest cierpienie emocjonalne oraz zmarnowany potencjał, zaprzepaszczone talenty. Lepiej dla naszego samopoczucia będzie, jeśli uwierzymy, że właśnie dzięki tym mękom, coś w życiu osiągnęliśmy niż jeśli pogrążymy się w żalu, że mieliśmy kiedyś tyle świetnych pomysłów, których nikt nie docenił.

Nam, byłym uczniom polskiej szkoły, w której nauka była przymusem, wydaje się, że bez piątek i jedynek dzieciom nie będzie chciało się uczyć, bo sami uczyliśmy się dla piątek i ze strachu przed jedynkami. Nie z pasji. Zauważ, że ci dorośli, którzy doświadczyli nauki dla pasji, nie cisną aż tak na oceny. Bo poznali smak prawdziwej satysfakcji. Z kolei nauczyciele, którzy bronią starych zasad i metod opierających się na przymusie, gdyby przyznali, że system jest faktycznie bez sensu, skreśliliby wiele lat swoich doświadczeń, kariery i osiągnięć.

To, co mówisz, nie rokuje na zmiany... To zamknięte koło.

Nauczyciele i rodzice są, jacy są, ale to nie znaczy, że nie można nic zrobić. Rząd mógłby zabrać im zabawki. Narzędzia do krzywdzenia dzieci, czyli świadectwo z paskiem, o co pisałem petycję do MEN, rankingi, oceny. Jasne, to, co dobre nie jest przez prawo zabronione i nauczyciele mogą po to sięgać, ale jednak tak samo legalne jest to, co złe.

To oczywiste, że jeśli dziecko w nagrodę dostaje świadectwo z paskiem jednego roku, to kolejny rok ukończony bez paska będzie przez niego uznawany za gorszy, jak rodzaj porażki. Nawet jeśli przez ten rok nauczy się sporo, może odkryje pasję. Ale rodzic i tak pochwali się na Facebooku czerwoną kreską na kawałku papieru. I my się na to godzimy. Bijemy brawo.

Dalej: oceny. Każda szkoła może mieć inny system oceniania, tak zwane WZO. Na to pozwala prawo – że ocena może być ocenie nierówna. Jednocześnie prawo stanowi, że kryterium wyboru do szkoły średniej to prócz egzaminu, także konkurs świadectw. Do każdej szkoły powinny być wyłącznie egzaminy zewnętrzne. Matura spełnia tę funkcję. Wszyscy piszą ten sam egzamin. Porównywanie wyników egzaminów zewnętrznych jest wymierne – ocen ze świadectw nie.

Poza tym oceny powinny być tajemnicą. Każdy uczeń powinien mieć prawo zadecydować, kto, ile wie o jego osobistych osiągnięciach. Tymczasem każdy nauczyciel może zobaczyć, jakie oceny z innych przedmiotów ma dany uczeń. Może się zasugerować, może go ocenić przez pryzmat tych cyferek. Pokazywałbym oceny tylko uczniowi, a rodzicom raz na kwartał.

Znowu słyszę chór oburzonych. Dlaczego tak rzadko?

Zrobiłem pewien eksperyment. Zapytałem w klasie czy ktoś ma ochotę na jedynkę z fizyki. Zgłosił się jeden odważny. Postawiłem mu pałę. On sekundę później dostał SMS z powiadomieniem z Librusa, a 5 sekund później SMS od mamy: "jedynka z fizyki?!".

Jedynkę po chwili skasowałem i uczeń dostał SMS z potwierdzeniem. Mama już się nie odezwała. To pokazuje, że rodzice i uczniowie są jak brokerzy na giełdzie. Cały czas pilnują wskaźników. Klasa się śmiała, bo wszyscy to znają. To nie jest przypadek jednej mamy. Dla każdego w tej sali wyniki tego eksperymentu były do przewidzenia. Rodzice cały czas są w gotowości, by zareagować.

To jak powiadomienia z mediów społecznościowych – angażują, wciągają, roztrajają i rozpraszają. Odwracają uwagę od tego, co ważne – edukacji, a skupiają uwagę na wyniku. Media społecznościowe sprawiają, że odwracamy uwagę od tego, co ważne w życiu na co dzień, a fokusujemy się na wirtualnej rzeczywistości i to, co w niej widzimy, wpływa na nasz światopogląd. To ten sam mechanizm.

Jednak odpuszczenie kontroli wiązałoby się z tym, że zaufamy nauczycielom i szkole. Ten nieszczęsny Librus może faktycznie nakręcać rodziców na kolekcjonowanie piątek, ale jest też jednak narzędziem, dzięki któremu rodzice wiedzą, że nauczyciele np. stosują karne kartkówki, więc mogą interweniować.

Rodzicom się wydaje, że taka kontrola cokolwiek da. Nauczyciel, który robi karne kartkówki, będzie je robił. Nie nawróci się pod wpływem wkurzonej mamy. Rolą rodziców w tym wypadku jest pokazanie dziecku, że oceny są nieważne. Że nas nie interesują. Tylko w ten sposób nasze dziecko być może przestanie się przejmować kolejnymi testami. Na ich ilość nie mamy wpływu, mamy wpływ na to, jak dziecko będzie je traktować.

Niech rodzic powie do dziecka: nie ucz się już, chodź z nami na pizzę. Albo: przynieś mi dwóję, obejrzyjmy razem film. Warto też pamiętać, że aby zdać do kolejnej klasy, wystarczy mieć 51 proc. frekwencji. Jeśli widzimy, że dziecko jest sfrustrowane i przemęczone, dajmy mu wagary. Dwa tygodnie wolnego. Taki kredyt zaufania. Niech robi to, co lubi. Czyta, uprawia sport. Dwa tygodnie dla pasji, nudy, zainteresowań i indywidualnej nauki.

Jako rodzic obawiałabym się, że po takich wagarach dziecko nie wygrzebie się z zaległości.

Ale jakich zaległości? Zaległości są podręcznikowe, a nie z podstawy programowej. Sugeruję rodzicom czytać podstawę programową i porównywać ją do oczekiwań nauczycieli.

Poza tym te dwa tygodnie wagarów to nie wakacje, a indywidualna nauka pasji. Nie mówimy tu o wagarach jako czasie nic nie robienia, a o czasie, który jest namiastką edukacji domowej. Odpoczynek i możliwość uczenia się bez siedzenia w ławce mogą sprawić, że dziecko przyswoi sobie zaległą wiedzę szybciej i łatwiej.

Warto nauczyć dziecko, że dwója to żaden dramat. Że jedynka za brak pracy domowej jest nieistotna i że nie wszystko trzeba zakuć, zaliczyć i zapomnieć, tylko zwyczajnie olać. Jeśli zaprezentujemy taką postawę od samego początku edukacji dziecka, jest szansa, że dość szybko dziecko samo będzie umieć odnaleźć to, co je interesuje i omijać to, co uzna za niepotrzebne.

Z podejściem do edukacji, do nauki, chodzenia do szkoły jest jak z naszą codzienną gonitwą. Czujemy się do niej zmuszeni, a tak przecież nie jest – nikt nas nie zmusza. Zawsze, ale to absolutnie zawsze mamy możliwość wystąpić z tłumu i usiąść z boku na ławce. Nawet jak nam się wydaje to zupełnie niemożliwe, przecież nikt nas nie goni, nie zmusza, nie katuje.

Co się może stać? Szef się wkurzy? Autobus nam ucieknie? Na obiad będzie pizza zamiast domowego dania? No i co z tego? Sami jako dorośli sobie czasami odpuszczamy. Czy potrafimy odpuścić naszym dzieciom?

Nikt nas do niczego nie zmusza, to my sami się zmuszamy. To my jesteśmy katami dla samych siebie i stajemy się nimi dla dzieci, gdy grzmimy: musisz się uczyć! Szkoła to twój obowiązek! Każdy z nas może chodzić do pracy i prowadzić dom i nie gonić, tak jak każde dziecko może chodzić do zwykłej szkoły i nie przystępować do wyścigu.

To trudne, owszem, bo w szkole niejako i tak ten wyścig trwa, ale nasz udział może być minimalny. Jak całe podejście do edukacji – Szkoła Minimalna, czyli nasz odpoczynek na ławce, gdy wszyscy gnają, a my w tym czasie znajdujemy miejsce na Szkołę Maksymalną, czyli nasze pasje.