Nauczyciel fizyki wymyślił Szkołę Minimalną, a Ministerstwo Edukacji zastanawia się nad jego pomysłem. Jak wygląda taka szkoła i dlaczego kończąc ją dzieci byłyby mądrzejsze, a nie głupsze? Wpłynąłby na to brak cząstkowych ocen, wiążącej średniej i obowiązkowych lektur.
– Proszę sobie wyobrazić, że za trzy lata ma pani zmienić pracę, a starać o to musi się pani codziennie i jest pani z tego rozliczana. W dodatku przez obecnych szefów, których jest dziesięciu. Każdy każe pani robić coś innego, każdy uważa, że obowiązki wykonywane dla niego są najważniejsze, każdy jest inny i ma swoje humory. I od tego wszystkiego zależy pani rekrutacja do nowej pracy. W takiej sytuacji są dzieci przez całą swoją ścieżkę edukacji – obrazowo tłumaczy mi Marcin Stiburski, nauczyciel fizyki w jednej z gdańskich podstawówek.
Przez 25 lat nie miał styczności z systemem edukacji, nauczycielską posadę zaproponowano mu od września tego roku. Kiedy zobaczył, że na jego widok uczniom skręcają się żołądki i przypomniał sobie, że dla niego lata edukacji były równie traumatyczne, wpadł na rewolucyjny w Polsce pomysł wprowadzenia Szkoły Minimalnej.
Szkoła Minimalna - tylko 20 proc. obecnego programu
Na razie pomysł nie jest w pełni gotowy; opiera się jednak na założeniach, które istnieją już w Ustawie o prawie oświatowym. Na przykład takim, że jedynymi obowiązkowymi ocenami jest ocena semestralna i roczna. Niepotrzebne jest ocenianie na każdym kroku: za kartkówkę, test, sprawdzian i aktywność.
– Proszę popatrzeć na pięciolatków – one są tak ciekawe świata, że ciągle zadają pytania, rodzice już za nimi nie nadążają. I to się kończy w momencie, kiedy one idą do szkoły. Nagle to nie oni pytają, lecz ich pytają! Prowadzi to do zabicia ciekawości świata. Szkoła nie rozwija, tylko wtłacza w ramy. Uczy czym jest pantofelek, ale nie skupia się w ogóle na człowieku i jego np. mechanizmach rozwojowych – tłumaczy Stiburski.
Jego zdaniem Ministerstwo Edukacji, kuratorium i inne instytucje decydujące o funkcjonowaniu szkoły powinny narzucać tylko 20-30 proc. programu. Stiburski porównuje zresztą szkołę do restauracji – tak jak w niej wymogi sanepidu powinny zostać spełnione, a reszta leży w gestii właściciela i menedżera, tak w szkole tym sanepidem powinno być MEN, a właścicielem i menedżerem dyrektor i rada pedagogiczna.
– Na przykład przygotowując kartkówki i sprawdziany, nauczyciele decydowaliby wspólnie, czy dane pytanie/zagadnienie jest na tyle istotne, że warto sprawdzać jego znajomość. Wówczas dzieci uczyłyby się naprawdę wiedzy podstawowej, bo wiadomo, że historyk czy polonista ma inne spojrzenie na zagadnienia z fizyki niż nauczyciel tego przedmiotu – opowiada nauczyciel. A co do reszty wiedzy – szkoła powinna dawać do niej narzędzia, a nie żądać wykucia na blachę. Serwować uczniom szwedzki stół, a nie ściśle skalkulowane menu diety pudełkowej.
Jeśli bowiem kształcimy "taśmowo", to jak możemy oczekiwać, że Polak jako pierwszy stanie, dajmy na to, na Marsie? Nie będzie przecież w stanie "myśleć wyżej".
Czy wtedy dzieci będą głupsze?
– Ja zdobyłem wiedzę pomimo szkoły, a nie dzięki niej. I proszę mi wierzyć, że wiedza zdobywana z pasji jest cenniejsza i prowadzi do kreatywniejszych rozwiązań niż ta zdobywana "na siłę" – tłumaczy Stiburski.
Oczywiście, że powinniśmy wyrabiać w dzieciach nawyk czytania i umiejętność interpretowania tekstów, ale czy potrzebne są do tego "sztywno" ustalone lektury? Zdaniem inicjatora idei Szkoły Minimalnej niekoniecznie. – Niech każde dziecko przeczyta wybraną książkę i później ją opisuje w rozprawce, czy innej charakterystyce bohaterów. Naprawdę znajomość "Pana Tadeusza" nie jest koniecznością. Kto będzie chciał, ten przeczyta. Kto nie, ten przeczyta "Anię z Zielonego Wzgórza". Powinna być w tym zakresie dowolność – twierdzi Stiburski.
I nie martwi się o egzaminy do szkół, bo jego zdaniem do każdej powinny być egzaminy wstępne – dokładnie tak, jak kilka reform edukacji temu.
– Wówczas byłoby tak, jak dzisiaj podczas rekrutacji do pracy. Podane są szczegółowe wymagania. Jeśli dziecko chce, to się tego uczy – ma na to czas w szkole, ale bez presji, że musi umieć zawsze, wszystko i z każdego przedmiotu. Jeśli mimo wielu możliwości nie będzie chciało się uczyć, to warto rodzicom przypomnieć, że nie każdy musi iść na Politechnikę. Ludzie mogą być tokarzami albo fryzjerami i też być szczęśliwi, a znajomość budowy dżdżownic im w tym nie pomoże – tłumaczy nauczyciel.
I głęboko wierzy, że dzieci nie są z natury niechętne do zdobywania wiedzy. Jeśli dać im czas, przestrzeń i narzędzia, to będą interesowały się światem. A przynajmniej tym najważniejszym dla siebie wycinkiem, bo dla jednego będzie to kosmos, dla drugiego – wiedza o teatrze.
Walka o średnią
Żeby taki pomysł doszedł do skutku, jego zdaniem warto zlikwidować średnią ocen jako czynnika kwalifikującego do czegokolwiek. To niepotrzebna presja, gonitwa i marnowanie energii.
Średnia powinna być liczona wyłącznie z przedmiotów, które są dla dziecka w danej klasie wiodące. Jeśli ktoś decyduje się na profil matematyczno-fizyczny, powinien skupić się na ocenach z matematyki i fizyki. Jeśli biologiczno-chemiczny – na biologii i chemii.
– Dzieciaki teraz skupiają się na średniej, nie na tym, żeby uzyskać wiedzę. Cierpią później na bulimię informacji, wymiotują tymi informacjami, a potem zapominają o nich. Nie ma w tym żadnego sensu, poza jednym – dostać się do lepszej szkoły, a potem na lepsze studia. Często to zresztą rodzicielska presja, dzieci niekoniecznie zdają sobie z tego sprawę – kwituje nauczyciel. I nie jest jedynym, który ma takie zdanie – jego facebookowy post o szkodliwości liczenia średniej polubiło aż 18 tys. osób.
Stiburski poszedł więc za ciosem i wysłał za pomocą platformy ePUAP list do kuratorium i Ministerstwa Edukacji.
Odpowiedzieli, że będą nad tym debatować. Czekamy więc!