"Ja nie ogarniam, ja kocham". Agnieszka Stefaniuk, mama 7 dzieci o zarządzaniu szczęściem i... sobą

Magdalena Konczal
Agnieszka Stefaniuk jest mamą siedmiorga dzieci, żoną, blogerką ("Family fun by mum"), autorką poradnika "Jak to ogarnąć? Praktyczny poradnik zarządzania szczęściem?" i twórczynią warsztatów przeznaczonych dla mam. W rozmowie z Mama:Du zdradza, w jaki sposób udaje jej się okiełznać pełną wrażeń rzeczywistość i, czy da się pogodzić bycie matką w wielodzietnej rodzinie z pracą zawodową.
Agnieszka Stefaniuk jest mamą siedmiorga dzieci, autorką i blogerką "Family fun by mum" Archiwum prywatne
Na początku chciałabym zadać trochę przewrotne pytanie. Dużo dzieci, praca zawodowa, czas dla siebie – czy da się to wszystko ze sobą pogodzić?

To jest kwestia chęci i potrzeby. Ja zawsze myślałam, że będę pracowała zawodowo, bo z takiego domu pochodzę – moja babcia pracowała zawodowo, moja mama też. Oprócz tego chciałam mieć dużą rodzinę.


Sama jestem czwarta z kolei, więc obraz większej rodziny zawsze był mi bliski. Po pierwszym porodzie miałam moment zawahania, ale z czasem wszystko wróciło do normy. Czy to można pogodzić? Można. Nie chciałabym powiedzieć, że to jest kwestia bardzo dobrej organizacji, bo tak nie jest. Chodzi o to, żeby chcieć, wierzyć, że się uda i samemu znaleźć w sobie siłę. Jeśli się chce, to naprawdę można.


Mnie bardzo podoba się porównanie życia do książki. W powieściach są emocjonalne rozdziały, w których bardzo dużo się dzieje, szybko toczy się akcja, ale są też takie, w których nie dzieje się nic, a my mamy ochotę tę książkę rzucić w kąt.

Jednak później znów pojawia się ciekawy fragment. Tak samo jest w życiu. Miałam takie momenty, w których było mi dużo trudniej połączyć różne sfery życia, musiałam z wielu rzeczy rezygnować. Ale na przykład dzisiaj mogę to wszystko ze sobą godzić i to się naprawdę udaje.

Każdy ma swoją własną historię i swoje własne trudności. Czasami jest to mąż, który bardzo dużo pracuje i nie ma go w domu, a czasami maleńkie dziecko, z którym niekiedy trudno jest sobie poradzić. W moim przypadku to się udało, dlatego że ja bardzo chciałam, ale jednocześnie liczyłam się z kosztami. To wszystko wymaga pokomplikowania sobie życia, ale ja tak miałam właśnie taki pomysł na siebie.

Jak wyglądała Pani droga do poukładanego życia?

Od początku w głowie miałam to, że chcę się realizować poza domem, w pracy zawodowej. Wszystko kręciło się więc wokół tego, żebym ja mogła wyjść w czystej marynarce (śmiech). Był nawet taki moment, że miałam dwie panie do pomocy.

Nianię, która była z dzieckiem codziennie, ale także drugą osobę, która przychodziła dorywczo robić pranie, prasowanie itd., ono się namnażało w zastraszających ilościach.

To wszystko jest bardzo mocno obciążające. Trzeba przecież ogarnąć to technicznie – znaleźć człowieka, zatrudnić itd., ale także włożyć w to wysiłek psychiczny. Młode mamy często mają ciągłe poczucie winy, że jednocześnie nie są wystarczająco dobrymi matkami, a z drugiej strony, że nie są wystarczająco dobrymi pracownikami.

Poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko. Mówi się o tym, że współczesne mamy mają pracować tak, jakby nie miały dzieci i zajmować się dziećmi tak, jakby nie pracowały. Ja tak właśnie to odczuwałam, a z każdym kolejnym dzieckiem biłam się z myślami, że będzie coraz trudniej. Był taki moment, że znalazłam się w sytuacji podbramkowej. Myślałam sobie, że gdzieś trzeba iść na ustępstwa.

Wtedy do mnie dotarło, że w pracy jestem osobą, którą można zastąpić, a w domu nie. Pomyślałam sobie, że przydałaby mi się elastyczna praca, która umożliwiłaby mi częstsze zostawanie w domu, pracowanie zdalnie itd.

Jednak pierwszym punktem było to, że przewartościowałam swoje życie, zdałam sobie sprawę, że najważniejszym projektem w moim życiu jest rodzina. Swoją karierę starałam się tworzyć wokół rodziny, a nie na odwrót. Odwróciłam tę optykę.

Często matka, która poświęca czas dziecku, zaczyna myśleć, że jest złym pracownikiem, albo na odwrót, będąc w pracy, martwi się, że nie poświęca czasu swojemu dziecku. Jak Pani radziła sobie z takimi myślami?

Teraz kiedy mam napięty kalendarz albo pojawiają się jakieś trudności rodzinne, te myśli wracają. Czasami jest to pokusa, by się nad sobą użalać. Warto jest jednak zastanowić się wtedy nad swoimi wartościami w życiu, można też je nazwać motywatorami.

Jeśli najpierw zrozumie się, co nimi jest, a później zacznie się według tych wartości żyć, osiągnie się szczęście. Kiedy będzie się żyło w sprzeczności z tymi wartościami, zacznie pojawiać się poczucie, że czegoś się nie realizuje. My nie potrafimy się skupić na sobie i zadawać pytań, o to, co jest dla nas najważniejsze. Bardzo często robimy coś, bo inni tak robią. Na przykład wracamy szybko do pracy, bo wszyscy wokół tak robią itd. Często jest tak, że wymogi innych nie są tym, czego my akurat potrzebujemy i czego chcemy.

Spójność swojego życia, odłożenie na bok opinii innych, sugestii obcych osób albo stylu życia, który panuje wokół, sprawia, że człowiek zaczyna czuć się wolny.

Mnie pomogła myśl, o której już wspomniałam, a więc to, że da się mnie zastąpić w pracy. Ja idę na urlop macierzyński, a ktoś wykonuję tę samą pracę. Kiedyś wydawało mi się, że beze mnie świat runie. Jednak w świecie zawodowym zawsze się znajdzie miejsce, a jak się wypadnie z bliskiej relacji z dziećmi, to będzie bardzo trudno ją odbudować. Są takie momenty w życiu kobiety, kiedy ma małe dzieci, warto wówczas być bliżej nich. Oczywiście mówię o tym jedynie ze swojej perspektywy. Później przyjdzie czas, który ja mam, teraz gdy nie ma się ani jednego małego dziecka w domu.

Każde z moich dzieci ma swoje koleżanki, kolegów, swoje zajęcia, a ja nie jestem aż tak bardzo potrzebna i mogę wówczas realizować się zawodowo.

Kiedy więc ustalimy własne wartości, tę najważniejszą dla nas w życiu rzecz, powinniśmy przestać się zamartwiać i zastanawiać, że robimy coś nie tak, bo realizujemy to, co jest zgodne z naszymi przekonaniami. To jest bardzo wyzwalające uczucie.

Takie myśli oczywiście będą powracały i to jest naturalne. Różne są zawirowania w naszym życiu, ale dojrzałość polega na tym, że nawet w tych trudnych momentach wytrwamy.

Ważna jest wierność decyzji, którą podjęłyśmy, ale też nie powinniśmy myśleć w kategoriach "zacisnę zęby i przetrwam". Tak naprawdę chodzi o miłość w czasie. Czasami jest trudno, ale trzeba myśleć o tym, że to tylko etap, a później będą z tego korzyści dla całej rodziny.

Pisała Pani na blogu, że bardzo dużo osób pyta: "Jak ty to ogarniasz?". Zastanawiam się, co wówczas Pani odpowiada.

Bardzo długo zastanawiałam się, o co ludzie mnie dokładnie pytają, zadając to pytanie. W większości przypadków chodzi o kontrolę rzeczywistości, a więc dzieci są zdrowe, nakarmione, ubrane, mają możliwość nauki, w domu jest względny porządek, obiad ugotowany, ubrania wyprasowane. Wszystko to związane jest z organizacją domu.

Ja trochę odwracam tę perspektywę. Te wszystkie rzeczy lądują na drugim miejscu, a najważniejsze jest dla mnie budowanie relacji. Kiedy ciężar czasu i uwagi przeniesienie się na to, co jest naprawdę ważne: budowanie drużyny, zespołu rodzinnego, to inne rzeczy robią się same. Uważam, że porządek w domu i tego typu rzeczy są wtórne. Jeśli ja mam dobrą relację z dziećmi i mężem, to mogę w każdej chwili prosić ich o pomoc i możemy wspólnie coś zrobić. Kiedy w domu nie ma sprzyjającego środowiska, to nikomu się nic nie chce. Zupełnie tak samo, jak w pracy.

Kiedy zauważamy, że pracownicy są kreatywni, twórczy i zaangażowani, to aż chce się nam pracować, a kiedy widzimy malkontentów, którzy tylko patrzą na zegarek, żeby już iść do domu, to wszystkiego nam się odechciewa.

Tak samo jest w domu. Jeśli panuje tam dobra atmosfera, to chce się działać, a wszystkie rzeczy wokół robią się same. Oczywiście warto jest organizować funkcjonowanie w domu, ale dla mnie najważniejsza w ogarnianiu jest miłość.

Właśnie dlatego, kiedy ktoś zadaje mi pytanie: "Jak ty to ogarniasz?", odpowiadam: "Ja nie ogarniam, ja kocham". Po pierwsze człowiek.

To naprawdę działa i pomimo niedociągnięć jest zaufanie i nikt nikomu tego nie wyrzuca rzeczy, które nie zostały zrobione, chociaż powinny. To są po prostu wypadki przy pracy, które się dzieją.

Często mamy wrażenie, że jak te wszystkie obowiązki domowe będą działały na medal, to tak samo będzie z rodziną. Patrząc na moje doświadczenie, widzę, że jest zupełnie odwrotnie.

Najpierw człowiek i dobra relacja z nim, a później wszystko inne idzie do przodu. Chodzi o to, żeby dom był dobrym i ciepłym miejscem, w którym każdy czuje się swobodnie i bezpiecznie.

Czy ma Pani jakieś wskazówki, które można polecić innym mamom, żeby łatwiej im było zapanować nad chaosem w ich życiu? Niedawno odbyła się premiera Pani książki "Jak to ogarnąć? Praktyczny poradnik zarządzania szczęściem" czy tam znajdziemy porady, dotyczące rodzicielstwa?

Książka jest bardzo konkretna. To jest poradnik, więc są tam zadania do wykonywania, można w nim znaleźć coachingowe treści, a wszystko to jest przeplecione konkretnymi sytuacjami, które działy się u mnie w domu. Natomiast pierwszą rzeczą, którą chciałabym powiedzieć każdej mamie, jest to, że jeżeli naprawdę chce się ogarniać, to powinno się zacząć od siebie. Oczywiście nie mówię tutaj o tym, żeby pomalować pazury i zrobić fryzurę, ale żeby zrozumieć siebie i nakreślić jakiś kierunek swojemu życiu.

My wszyscy żyjemy bardzo szybko, powierzchownie, tak jakbyśmy oglądali cały czas filmy życia innych, a zupełnie zapominali o naszym. Często żyjemy od weekendu do weekendu albo urlopu do urlopu.

To jest w jakimś sensie naturalne, ale powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czego my tak naprawdę chcemy. Odpowiedzenie sobie na nie daję ulgę i możliwość wyznaczenia drogi.

Bardzo lubię mówić o rodzinie jak o drużynie. Mam więc cel, by moja rodzina była zgrana, ale powinnam pytać siebie, co ja robię codziennie w tym kierunku, żeby tak to wyglądało, bo to się samo nie zrobi. W tym wypadku konkretnym rozwiązaniem jest to, by uczyć dzieci, że nie jesteśmy grupą ludzi, mieszkających wokół jednej lodówki czy telewizora, ale jesteśmy rodziną, dbamy o siebie i troszczymy się o siebie wzajemnie.

To są piękne słowa, ale przekładają się w konkretny, np. odkładamy swoje rzeczy na miejsce, troszczymy się o wspólne przestrzenie. Każdy z nas ma konkretne zadania dostosowane do wieku, możliwości i dyspozycyjności.

To ostatnie jest bardzo ważne. Mam w domu córkę, która ma 17 lat i teoretycznie mogłaby robić w domu wszystko, co ja, ale przygotowuje się do matury i wiem, że nie ma dyspozycyjności czasowej. Mam też dzieci, które mają większą dyspozycyjność czasową, ale nie mają umiejętności, więc dopiero się przyuczają.

Chodzi o to, żeby każde z dzieci miało swoje zadanie. Współpraca jest dawaniem swojego czasu na rzecz rodziny, np. wspólnego posiłku, sprzątnięcia pokoju czy miłego spędzania czasu ze sobą, bo to też jest istotne dla budowania jedności i współpracy w rodzinie.

Warto też wytłumaczyć dziecku, że wspólnie spędzany czas jest potrzebny nie tylko jemu, ale także rodzicom czy młodszemu rodzeństwu. Kiedy dzieci zauważają drugą stronę medalu, to chętnie się angażują.

Ważna jest wizja rodziny. Chcę by domownicy byli szczęśliwi, a więc pytam siebie, co każdego dnia mogę robić, żeby tak było. Kiedy się nad tym zastanowimy, okazuje się, że jesteśmy bardzo pomysłowe, kreatywne i na pewno wpadniemy na pomysły, które będą szyte na miarę naszej rodziny, okoliczności, możliwości.

Bardzo lubię korporacyjne słowa przenosić na rodzinę, chociaż oczywiście rodzina jest czymś dużo więcej niż korporacją, bo jest bardziej relacją niż biznesem. Jednak ten język można przełożyć na środowisko rodzinne.

Budowanie zespołu, dyspozycyjność – to są rzeczy, których oczekuje się od ludzi w pracy, ale tak naprawdę w rodzinie też się tego uczymy, tych narzędzi możemy używać, one się naprawdę sprawdzają.