Kto ma dzieci w przedszkolu, ten wie, że sezon na choroby rozkręcił się już na całego. W połowie września jeden z moich synów przechodził zakażenie paciorkowcem, w tym samym czasie drugi miał zapalenia uszu i gardła. Ledwo wrócili do placówki, po tygodniu dopadły ich katary i pokasływanie. A to nie koniec historii...
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Miałam już moment załamania, bo choć staram się, żeby dieta moich dzieci była bogata w witaminy i minerały, a nasze codzienne zajęcia wspierały ich odporność (ruch, przebywanie na świeżym powietrzu, hartowanie się), to mniejsze i większe infekcje wciąż się zdarzają w naszym domu.
Teraz od pewnego czasu pijemy szoty z imbiru, całą rodziną suplementujemy witaminę D i staramy się jeszcze bardziej dbać także o zdrowie psychiczne i emocjonalne. Myślę, że dzięki temu wszystkiemu udało się szybko wyleczyć z drobnych przeziębień. Przedszkolaki straciły dosłownie 3 dni przedszkola na leczenie kataru i całkiem zdrowe wróciły w końcu do placówki.
Miałam nadzieję, że tym razem trochę tam pochodzą, a ja nie będę musiała lawirować między męża lub moim L4 na dzieci oraz opieką babci, która jeszcze jest czynna zawodowo i nie zawsze może pomóc w opiece nad wnukami.
Epidemia w przedszkolu
Tego dnia, kiedy dzieci pierwszy raz zaprowadzałam do placówki po chorobach, byłam pełna entuzjazmu. Rodzice przedszkolaków na pewno wiedzą, o czym piszę. Wreszcie będę mogła zdalnie popracować w ciszy i spokoju, skupić się na tym, co tworzę, bez słuchania, czy aby nikt nie tnie firanek albo nie sprzecza się za mocno z młodszym rodzeństwem.
Myślałam, że ktoś choć na trochę przejmie opiekę nad moimi dziećmi, kiedy partner jest w pracy, a ja mam tyle obowiązków, że nie wiem, w co włożyć ręce. Okazało się, że moje nadzieje są płonne. Młodsze dziecko z radością wbiegło do sali, stęsknione za kolegami, wychowawczyniami i zabawkami. Starszego zaprowadziłam pod salę przedszkolną i w progu doznałam szoku. Mimo tego, że śniadanie miało być niedługo, w sali nie było ani jednego dziecka.
Mój starszy syn wszedł i nie mógł uwierzyć, że jest pierwszy, choć jest tuż przed podaniem śniadania. Od zdziwionej pani dostałam informację, że w grupie panuje rotawirus i właściwie to jest mocno zdziwiona, że jakieś dziecko się jednak pojawiło. No świetnie. Nie miałam już możliwości, żeby zabrać kilkulatka z powrotem do domu – musiałam jechać do pracy i wypełnić różne służbowe zobowiązania.
Za kilka dni spodziewam się choroby
Cały dzień jednak miałam wyrzuty sumienia, że zaprowadziłam dziecko do przedszkola, gdzie obecnie panuje epidemia rotawirusa. Obstawiam, że za dzień lub dwa będziemy całą rodziną wymiotować i mieć biegunkę – przedszkolne jelitówki są bezlitosne dla wszystkich w naszym domu, odkąd pierwsze dziecko zostało przedszkolakiem.
Jestem wściekła, bo dopiero dziecko poszło pierwszy dzień po chorobie do placówki, a zanosi się na to, że za kilka dni znowu będziemy leczyli się z kolejnej infekcji. Doszło do tego, że nawet zaczęłam rozważać niewysyłanie dziecka do przedszkola do czasu, aż epidemia się uspokoi. Czy to serio tak powinno wyglądać uczęszczanie do przedszkola?
Rozumiem, że wśród dzieci bakterie i wirusy roznoszą się w zastraszającym tempie, a dopóki maluch nie nabierze odporności, to trzeba uzbroić się w cierpliwość. Ale oprócz tego roznoszenia się infekcji prawdą jest też to, że rodzice wysyłają do placówek dzieci, które już mają symptomy choroby. Potem zarażają się kolejne i tak to idzie lawinowo.
Wiem, że od niektórych usłyszę, że jak tak, to powinnam wypisać dzieci z przedszkola i siedzieć z nimi w domu. To chyba nie o to jednak chodzi, bo jestem zdania, że dzieci muszą mieć kontakt z rówieśnikami, uczyć się bycia częścią jakiejś społeczności. Problemem raczej jest niestety obecność chorych dzieci w przedszkolu. A to dopiero początek sezonu chorobowego...