Kiedy tuż przed północą i po dwóch kolejnych nocach zarwanych na zawodowe pliki nastawiałam budzik w telefonie na codzienną 6:50, robiłam to z miękką, rozkoszną myślą o pełnych siedmiu godzinach snu, rozpusta! Zasnęłam, zanim zdążyłam dotknąć pościeli.
Pierwszy obudził się Silny.
O zero trzydzieści jęknął:
- Mama, siku!
Chociaż ON-NIGDY-NIE-ROBI-SIKU-W-NOCY. Serio.
Około drugiej przyczłapała Erna. Szepnęła, że nie może spać i …, nie słuchałam jej dalej, wciągnęłam pod kołdrę i wymościłam jej miejsce. Erna nigdy się nie przechadza nocami, pod żadnym pretekstem, od kiedy skończyła pięć albo sześć lat.
Po piątej zawył budzik Nowego Człowieka, palec się mu najpewniej omsknął na przełącznikach zegarka dzień wcześniej.
Po szóstej Ojca dzieciom dopadł kurcz w łydce i wykatapultował z pościeli.
To nie jest historia z morałem, w ogóle, to nie jest żadna story, każda z nas ma takich na pęczki. Nie wynika z nich nic ponad to, że kiedy budzik ostatecznie zarządza kres nocy wywleczenie się spod kołdry jest ponadludzkim wysiłkiem.
Ale wywlekamy się przecież.
Robimy dzieciom śniadanie, a sobie w dwóch trzecich twarzy malujemy oko kredką albo pędzlem, jedno z prawej, drugie z lewej.
Do pracy dociera nasza para-cyfrowa wersja, zsiniałe zombie, prostracja przypudrowana tu i ówdzie, z różem na policzkach. Gotowa do zawodowych wyzwań.
Prokreacja. Prostracja. Profesjonalizm.
Propedeutyka wiedzy o macierzyństwie.
Doprawdy pocieszne, że zmęczenie i niewyspanie nie kończą się, kiedy najmłodsze z dzieci kończy osiemnaście miesięcy. Notoryczne przemęczenie jest dla mnie nadal głównym wyróżnikiem bycia rodzicą.
Myślę o tym, o moich własnych niczego nie wnoszących opowiastkach z życia i o opowieściach innych kobiet, o potrzebie, która jest w każdej z nas, żeby wyrzucić z siebie, że wyczerpane rzuciłyśmy talerzem, skrzynką akwareli, trzasnęłyśmy drzwiami stojąc już na zewnątrz, że od czasu do czasu coś w nas pęka i się wylewa, chociaż obiektywnie przecież nic się nie dzieje.
Dzieci zdrowe, dom nadal ze ścian, podłóg i dachu, a niby-wojna się toczy wyłącznie w mediach. W lodówce jedzenie, pranie w pralce, stała dostawa internetu.
W ubiegłym tygodniu byłam na Kongresie Kobiet. Obracam to, cóż, doświadczenie w głowie i im bardziej chcę o nim napisać, tym bardziej mi się wymykają syntetyczne refleksje. Mam tasiemcowe wnioski, nienadające się do upublicznienia. A jest przecież się nad czym wywnętrzać.
Pierwszy panel, na który potruchtałam na obcasikach to były „Wściekłe matki”, podobno najburzliwszy na Kongresie (specyfiką KK – info dla tych, których tam jeszcze nie było – jest jednoczesność paneli tematycznych, trzeba wybierać między debatą samorządową, zdrowotną, kulturalną, edukacyjną; chapeau dla organizatorek, że „Wściekłe matki” umieściły w bloku spraw publicznych).
Wściekłe matki-słuchaczki siedziały wokół długiego stołu konferencyjnego, w dwóch rzędach, siedziały na schodach, na doniesionych krzesłach, stały pod ścianami, dzieci kwiliły w chustach i w nosidłach.
Kiedy skończyły mówić panelistki (a ciekawie prawiły!), zaczęły mówić uczestniczki, każda swoją story. O kłopotach finansowych, o trudności w łączeniu pracy i bycia matką, o przejmującej samotności w tym powszechnym w końcu doświadczeniu, jakim jest macierzyństwo.
W powietrzu zawisł niedosyt, kiedy zarządzono zakończenie.
A w tle majaczyły tezy z książki Agnieszki Graff „Matka feministka”, o macierzyństwie, które jest kłopotliwym tematem dla feministycznego mainstreamu.
I tu właśnie się uaktywniają moje tasiemcowe refleksje.
Kongres Kobiet się stara, to widać. Moja faworyta, superwoman na rynku pracy nie zmonopolizowała debaty, to takie miłe. Były „Wściekłe matki”, był panel o antykoncepcji. Ale trudno jest zadowolić rozwścieczone mamuśki, mam tego pewność.
Rzecz się rozbija, jak mniemam, o to, że rzeczywiste wściekłe matki, z krwi, kości i z mleka, nie tylko te z tytułu panelu, chciałyby zmiany świata, a tego się nie da ubrać w proste tezy.
Postulat lepszej egzekucji alimentów jest słuszny. I czytelny. Podpisuję się pod nim, ale on nie jest mój, na szczęście.
Postulat dostępności darmowych środków antykoncepcyjnych dla kobiet korzystających z pomocy społecznej – jestem za. Ale to nie moje osobiste podwórko, dziękuję losowi, że trafiłam w inne miejsce.
Zjawiska stricte patologiczne w życiu społecznym dają się łatwo upolitycznić, bo o to przecież chodzi.
Zjawisko takie, że świat się musi zmienić, żebyśmy my, wściekłe, były wreszcie zadowolone jest raczej niemożliwe do obleczenia w kilka nośnych tez. Bo przecież chcemy wszystkiego. Chcemy czasu na życie. Chcemy być mniej zmęczone, chcemy odciążenia. Tego, żeby się państwo zainteresowało rodzicielstwem, toż to sprawa publiczna. Chcemy pracować i zarabiać, czy nie po to zdobyłyśmy wykształcenie? Nie chcemy się natomiast eksploatować w pracy kosztem rodziny.
I nawet ja, która jak się wydaje wiem, czego chcę, mam kłopot, żeby przepisać oczekiwania na postulaty.
Póki co wiem tyle, że macierzyństwo wymagające zaangażowania, wymagające w tym sensie, że ja chcę się w nie angażować i wiem, że ma to sens, ergo, że macierzyństwo, które wymaga fizycznego wysiłku trwa dłużej niż roczny urlop po urodzeniu dziecka, i dłużej niż przez trzy lata (byle do przedszkola!), dłużej nawet niż przez dziesięć.
Więc to jest sprawa publiczna i polityczna, to się nie może dziać tylko w czterech ścianach każdej z nas.
Im bardziej dusimy to w czterech ścianach, tym bardziej w nas rośnie frustracja i wściekłość.