Kolejna zbiórka w bezpłatnej szkole. Jak nie zapłacę, zniszczę synowi przyszłość
Moje młodsze dziecko w tym roku przystępuje do egzaminu ósmoklasisty. Nauczyciele dwoją się i troją, żeby przygotować uczniów jak najlepiej, ale my – rodzice – widzimy, że z tym stanem wiedzy naszych dzieci dobrze nie jest. Wielu z nas (ja także!) problemu upatruje m.in. w okresie nauki zdalnej w czasie pandemii.
Widzieliśmy, jak niewiele wiedzy dzieci wyniosły z lekcji online i z jakimi brakami przeszły do kolejnych klas. W przypadku naszych dzieci – do siódmej, a potem ósmej. Kto ma lub miał dziecko w tym wieku, wie, jak wymagający jest program w tych klasach.
Jedną z metod przygotowania do wspomnianego egzaminu są egzaminy próbne. Tych może być dowolnie dużo (lub mało). W klasie mojego dziecka padła propozycja: będą 4 egzaminy próbne, ale trzeba zakupić arkusze. Za połowę zapłacimy my, rodzice, połowę sfinansuje rada rodziców (czyli znowu my, rodzice). Koszt jednego egzaminu/ucznia to 14 zł.
Nauka w szkole państwowej jest bezpłatna, a te próbne egzaminy opcjonalne. Mogę nie zapłacić, a dziecko nie musi ich pisać. Wybieram inaczej. Nie ja jedna, inni rodzice też. Pewnie da się przygotować do egzaminu ósmoklasisty bez podchodzenia do próbnego, ale jeśli można zwiększyć szanse na powodzenie stosunkowo niskim kosztem, to chyba warto?
Chciałabym, żebyśmy się dobrze zrozumieli: absolutnie nie mam ciśnienia, żeby wypchnąć syna do topowego liceum w Warszawie. Wprost przeciwnie: chciałabym oszczędzić mu tego losu, wyścigu szczurów, presji i obciążenia psychicznego.
Jako że sama pochodzę z niewielkiego miasta, w którym w czasach mojej młodości były 3 licea (w porywach do 4, bo akurat otwierano jakieś nowe na przedmieściach), a mimo to udało mi się dobrze zdać maturę i studiować na renomowanej uczelni, nie uważam, żeby ten stołeczny nacisk na szkoły z pierwszej dziesiątki rankingu szkół średnich był słuszny.
Chcę jednak, a przede wszystkim on tego chce, żeby dostał się do przyzwoitej szkoły. Takiej tolerancyjnej, z miłą atmosferą, dobrymi relacjami między uczniami a nauczycielami i o wystarczająco dobrym poziomie nauczania. Takim, powiedzmy, ze średniej półki. I do tego też potrzebny jest dość wysoki wynik egzaminu, po prostu.
Pisałam rok temu o tym, że rodzice ósmoklasistów zmieniają się w strażników więziennych, żeby tylko przypilnować swoje nastolatki i mieć pewność, że uczą się dużo, wszystkiego i jeszcze więcej. Tyle tylko, że skoro polski uczeń i tak na nauce spędza więcej czasu niż ja w pracy na pełen etat, sama po prostu nie potrafię tego synowi zrobić.
Ma korki z matematyki, bo tu postpandemiczne zaległości ma największe, chodzi na lekcje przygotowujące do egzaminów, które prowadzą jego nauczyciele w szkole w ramach swoich grafików, i to tyle. Nie licząc odrabiania zadań i uczenia się do sprawdzianów (czyli wciąż więcej godzin niż etat).
Taki egzamin próbny to dobra okazja, żeby uczeń oswoił się z formułą sprawdzianu, dowiedział, nad czym musi być jeszcze popracować, jakich min unikać i jakie triki zastosować. Nic więc dziwnego, że rodzice sięgają do kieszeni, żeby ich dzieci mogły te egzaminy napisać.
Jeszcze głębiej sięgają, gdy kupują wszelakie repetytoria. To minimum dwie różne książki do każdego z trzech egzaminacyjnych przedmiotów, koszt jednej od 20 do 70 zł. Pewna pociecha w tym, że można je odsprzedać po podstawówce jako nowe, bo większość z nich pozostaje nieotwarta do samego końca ;)
Arkusze egzaminacyjne można pobrać za darmo, ale i tak trzeba by było je wydrukować. Myślę tylko, że może pora przestać się wściekać za każdym razem, kiedy słyszymy o szkolnej zbiórce pieniędzy. Nauka w publicznych szkołach wg prawa jest bezpłatna, nie wyrzucą ci dziecka z rejonowej podstawówki, jeśli nie zrzucisz się na papier ksero czy na arkusze egzaminacyjne. Ale czasem możesz się zrzucić, nie musisz zawsze być Don Kichotem.