"Ciągle się macam, jakbym miała nadzieję, że guz zniknie". Historia Soni może uratować setki kobiet

Aneta Zabłocka
Sonia miała wtedy 32 lata. Córeczkę, nową fajną pracę, małe, ale atrakcyjne piersi. Miała nawet świadomość, że trzeba się badać i nie przesuwała terminów mammografii na święte nigdy. Ale nie miała szczęścia. Dzieli się z nami historią swojej choroby nowotworowej. Kiedy jak nie w Międzynarodowy Dzień Walki z Rakiem?
Miałam raka piersi. Szczera opowieść Soni o chorobie i mastektomii Fot. MOOiStudio/Anna Szolucha/Gosia Lakowska
Milimetr po milimetrze oglądam swoje ciało, wciskam, dociskam, sprawdzam. Nie, chyba nic tu nie ma. Na pewno? Sprawdzę jeszcze raz. Wciskam, dociskam, oglądam.

W końcu, zobaczysz, wykraczesz.

I wykrakałam

Rak nie przychodzi sam z siebie, bez powodu, bez zaproszenia. Naprawdę tak jest i musimy przestać się temu dziwić, jeśli chcemy żyć tu i teraz, mając możliwość myślenia o przyszłości. Bez planowania, bo wiecie, potem można je sobie wsadzić...
A główny powód to przewlekły stres. Znam gościa, nie lubimy się. On się tym nie przejmuje i tak towarzyszy mi od najmłodszych lat. To on powodował, że okropnie bałam się zachorować na poważną chorobę, która będzie boleć. Ten ból jakoś utkwił mi w głowie. Być może dlatego, że napatrzyłam się na niego w dzieciństwie.
Fot. Archiwum prywatne
Zachorowałam na raka, mając 32 lata. Oficjalnie. Osobiście uważam, że rozwijał się we mnie już dłuższy czas. I uwierzcie, że nie bagatelizowałam symptomów, nie nie!


Czujność onkologiczną zawsze miałam na najwyższym poziomie. Badałam się regularnie, pamiętałam o terminach. Nie zaniedbywałam.

Faktycznie ostatnie lata poprzedzające diagnozę były dość intensywne: urodziłam córkę, zmarł mój ojciec, zmieniłam pracę. Działo się. Cóż to dla mnie! Ja zawsze pełna energii, uśmiechnięta, no fajna laska, dusza towarzystwa, nie powiem, całkiem lubili spędzać ze mną czas.

Wszystko zawsze na 100 proc. Najlepsza. Najbardziej perfekcyjna. Najbardziej ogarnięta. Najbardziej pomocna. Wszędzie mogłabym wstawić przedrostek „naj”. Komu ja to chciałam udowodnić...?

Przygoda ze śliwką

W wakacje w 2017 roku w trakcie zabawy córka uderzyła mnie głową w lewą pierś. Solidnie rąbnęła. Zabolało i wyskoczyła gula.

Trochę boli. Śmieszna, bo wygląda jak taka śliwka węgierka. Przy moim niezwykle niebujnym biuście, prezentuje się okazale.

Idę do ginekologa. Tłumaczę sobie: "Idź, idź, on zbada i Cię uspokoi".

Poszłam. "Pani Soniu, od uderzenia ta gula. Ale zrobimy USG, żeby jeszcze sprawdzić, dobrze?"

Pfff, pytanie, pewnie! Im więcej badań, tym lepiej! Rób!

USG. Stres. Ciśnienie podchodzi mi pod gardło. Żadnych zmian złośliwych. Wszystko w porządku!

Super! W sumie to wiedziałam. Byłam pewna. Nic mi nie jest.

Tylko śliwa jest. Duża. Boli. Odznacza się. Widać ją.

Zostaw ją i nie macaj! – karcę się. – Po co to macasz? Tylko doprowadzasz do tego, że to nie chce zniknąć. Powiedział Ci lekarz, że to nic takiego, to się posłuchaj i uspokój. Po prostu to zostaw.

Nie daje mi to jednak spokoju, szczególnie że mam dodatkowo kleisty wyciek z piersi. Dzwonię do innego lekarza.

Pani Soniu to zrobimy badanie na poziom prolaktyny, bo tak się często dzieje, że u młodych mam jest podwyższony i wyciek jest. Kiedy Pani karmiła?

3 lata temu skończyłam.

Eeee, no to też tak może być. Badamy prolaktynkę – cieszy się lekarz.

No to badamy, pewnie! Badanie jak krzywa cukrowa, nie wiesz, czy uciec, czy wymiotować, w sumie to Ci wszystko jedno. Wyniki ok.

Ale ona jest. Ta śliwa jest. Tak naprawdę już mówię na nią guz. Ciągle się macam, jakbym miała nadzieję, że po tych 10 minutach od ostatniego macania jej po prostu nie będzie.

Zostaw tego cycka, jezu! Ciągle przy nim świdrujesz, sama powodujesz, że ten guz nie znika!

Mija kolejny miesiąc.

Umawiam się i znów idę do lekarza. – Pani Soniu... – patrzy na mnie z politowaniem. Pewnie sobie wymyśliłam.

Tak wiem, jestem za młoda, to normalne, tak się zdarza, USG czyste, proszę się nie martwić, będzie dobrze. 170 złotych.

Mija pół roku. Dostaje ponowne skierowanie na USG, „Skoro już tak Pani naciska, to dla uspokojenia”.

USG wykonuje specjalista od medycyny nuklearnej. Mammografia i biopsja. 23.12 dowiaduję się, że mam nowotwór złośliwy lewej piersi.
Fot. MOOi Studio Anna Szolucha / Gosia Lakowska

Jak to jest, kiedy słyszy się, że jest się poważnie chorym?

Na początku, że to nie moje wyniki. Że to pomyłka. Albo, że przy pogłębionej diagnostyce okaże się, że to jednak nie rak. Zapewne pomylił się lekarz, bo przecież pomyłki się zdarzają. Potem chce się robić wszystko szybko już, za chwilę człowiek się załamuje, i znów wpada w wir. Jak szczur w klatce.

Do tej pory pamiętam, jak każdego wieczoru płakałam nad łóżkiem córki. Wyłam, głaskając po głowie. Cała w strachu. Przez miesiąc. Dzień w dzień. To były najtrudniejsze chwile.

Umówmy się, Centrum Onkologii na Warszawskim Ursynowie to nie jest hotel na wakacje. A tym bardziej na Walentynki, bo tego dnia właśnie do niego trafiłam na operację – mastektomię. Piersi nie można było oszczędzić, rozległość zmian miała 9 cm.

Na początku jak trafiłam na Onko (bo tak mówimy na Centrum Onkologii w naszym pacjenckim żargonie onkologicznym) miałam wrażenie, że bez mapy nie trafię nigdzie. Tempo jak w zawodach. Czekanie przez wieczność. To był dla mnie szok! W życiu się tam nie odnajdę.

Dziś znam wszystkie korytarze w podziemiach i wiem, gdzie jest najczystsza łazienka.
Tak naprawdę samo przygotowanie i badania przebiegły sprawnie i szybko. Jeździłam często, to był mój świat. Dostałam od losu wielki prezent w postaci lekarza, który mnie „przejął”, dzięki temu przejęciu miałam „jednoczasówkę” (operację z rekonstrukcją w tym samym czasie).

14.02 trafiam do szpitala. Dostaję od razu prezent na Walentynki – współlokatorkę. Przyjaźń to piękne słowo, mogę je mówić, mam ją. Przypomina mi matkę, którą straciłam zbyt wcześnie. Czy to przypadek, że jesteśmy tu razem?

16.02 Mastektomia. Pamiętam dużo. Operacji na szczęście nie pamiętam i to też jest prezent od losu. Skóra zbyt cienka, mało tkanki tłuszczowej, rozległość zmian. Tną po mięśniach. Teraz mam sztuczne i pozszywane. Nadal bolą, ale są oryginalne. Polubiliśmy się, chociaż nie witamy się na dzień dobry.

Co cię boli?

Dreny. Dreny to był dramat. Bolały tragicznie. Do tej pory pamiętam, jak jednej nocy nie mogłam spać z bólu, usiadłam na parapecie w pokoju 3B, patrzyłam przez okno na Ursynów i latające samoloty. Łzy mi leciały, ból był nie do wytrzymania. Zjadłam Milkę Oreo. Nie pomogła.

Zmiany opatrunków, blizna, szwy, ropa, szwy. Ból. A niektóre wracają do pracy po tygodniu. Jak kur*a, ja się pytam? Dla mnie to było nierealne! 10 dni po mastektomii i powrocie do domu, dzielnie poszłam po córkę do przedszkola, ledwo doszłam, zamiast 10 standardowych minut szłam chyba 30. Ale doszłam. Ja bym nie doszła?! Ja mogę wszystko!

Najlepsza jest świadomość, że żyje się tu i teraz i że nigdy nie wiadomo co nas w życiu spotka. Frazesy? Dla kogo?

Najgorsza jest świadomość, że w każdej chwili możesz mieć nawrót choroby i ciągle musisz się obserwować. Coś ciągle siedzi Ci na ramieniu. Nazywam to spokojem ważki. Brzmi lekko i przyjemnie, a jednak ciągle się rozglądasz.

Odpuszczenie i harmonia. To takie ważne, że aż o tym zapominamy. Nie mamy na to czasu. Do czasu.
Fot. MOOi Studio Anna Szolucha / Gosia Lakowska

Morał?

Większość z Was i tak nie lubi, jak się prawi te sławne od dzieciństwa „morały”. To raczej lista rzeczy do zrobienia i zapamiętania:

Epilog

Mijają 3 lata od mojej mastektomii. Nie jestem w pełni sprawna. Miałam 4 podejrzenia o przerzuty. W kościach "coś jest". Miałam depresję. Mam rodzinę. Mam przyjaciół i dobrych ludzi wokoło. Mam życie.