Niby centrum Warszawy, a jednak festiwal propagandy. Oto dlaczego dostaję szału, gdy otwieram okno

Alicja Cembrowska
Piję rano kawę, otwieram okno, żeby przewietrzyć mieszkanie po nocy. Jesteście. Jem obiad. Jesteście. Po pracy rozsiadam się w fotelu, żeby zebrać myśli i odpocząć. Jesteście. "Aborcja farmakologiczna to śmierć tysięcy dzieci w Polsce. Pigułki poronne to biznes śmierci. Aborcja to morderstwo. Nie zabijaj. Stop zabijaniu dzieci" – i tak kilka razy dziennie dociera do mnie głośny komunikat zza okna. Gratuluję. Jedyne, co udało wam się osiągnąć to wysokie stężenie tego, co zaczyna się na WKU, a kończy na NIE.
Nowa akcja samochodowa. Tym razem chodzi o aborcję Zrzut z ekranu/YouTube

Hałas hałasowi nierówny


Mieszkam przy jednym z najbardziej ruchliwych skrzyżowań w Warszawie, a na dodatek okna mam "od ulicy". Hałas, szum, "piszczenie" tramwajów, sygnały karetek (sąsiedztwo szpitala), manifestacje, naloty rolkarzy, przemarsze i wszelkie inne formy aktywności społecznej (często głośnej) to część życia w dużym mieście i moja codzienność, którą akceptuję.

Raz na jakiś czas jednak Fundacja Pro-Prawo do Życia wpada na pomysł nachalnej i zaburzającej mój spokój manifestacji swoich poglądów. Czym innym w tym przypadku jest zwyczajny miejski hałas, na który się przecież "nie obrażę", bo świadomie zdecydowałam się na lokalizację, w której mieszkam.


Czym innym jest jednak brutalna propaganda, na którą jakimś dziwnym cudem, jest przyzwolenie. Samochody z homofobicznymi hasłami i obrazkami pojawiły się na ulicach pod koniec kwietnia. Wtedy doszło do "obywatelskiego zatrzymania", ale policja, która pojawiła się na miejscu, stwierdziła, że "nie doszło do złamania prawa". Aha.
Podobnie jest z samochodami, które poza obrazkami rozczłonkowanych płodów, serwują kilka razy dziennie głośny komunikat o tym, że "aborcja farmakologiczna to śmierć tysięcy dzieci". Nie zapisałam dokładnie, jednak na pewno padała tam również nazwa tabletki EllaOne (czyli "tabletki po", a nie czegoś, co się bierze w 6 miesiącu ciąży, "bo jednak zmieniłam zdanie", litości, nie róbcie z nas idiotek!).

To teraz się trochę postraszymy


Dopiero podczas epidemii uświadomiłam sobie, jak mocno negatywny wpływ na mój mózg ma ta forma przekazu. Wwierca się w głowę, jest niepokojąca, ale nie sprawia, że czuję potrzebę zastanowienia się nad tym, co słyszę. W przypadku koronawirusa potrafiłam to zrozumieć – Policja prosiła, żeby zostać w domach i wychodzić tylko, gdy jest to konieczne.

Gdy jednak pierwszy raz usłyszałam o "zabijaniu dzieci", to po prostu się wkurzyłam. Nie tylko dlatego, że jednego dnia ten komunikat dotarł do mnie 3-4 razy, ale dlatego, że po pierwsze to spłycanie tematu, a po drugie zastanowiłam się, jaki wpływ może on mieć na inne kobiety. Młodsze, może w trudniejszej sytuacji niż ja, może będące akurat po aborcji farmakologicznej, planujących lub jej zwyczajnie potrzebujących.

Czy tak agresywna forma spełnia swoją funkcję retoryczną? Według mnie nie, bo bazuje jedynie na najprostszych i najbardziej pierwotnych mechanizmach. Strachu (jak to zrobisz, to spotka cię kara) i przymusie (masz myśleć i robić tak, jak ja chcę).

Straszymy "niegrzeczne" maluchy, że ktoś je zabierze, jeżeli nie poprawią swojego zachowania, zamiast z nimi rozmawiać i pokazywać, jak radzić sobie z emocjami.

Straszymy dzieci, że "jak nie będą się uczyć, to nic nie osiągną", zamiast wskazywać im drogę i budzić w nich odkrywców.

Straszymy nastolatków ciążami i chorobami, zamiast szczerze i rzetelnie rozmawiać z nimi o seksie.

Straszymy kobiety komunikatami o konsekwencjach "mordowania dzieci", zamiast dążyć do wprowadzenia merytorycznej edukacji seksualnej, szerzyć naukowo potwierdzoną wiedzę, dostęp do antykoncepcji i badań.

Od razu przypomina mi się zdanie z filmu "Można panikować", że ludzie mają nie wiedzę, a poglądy...

Fundacjo, jeżeli nie macie pomysłu na kolejną "kampanię samochodową", to proszę, moja propozycja.

12 161. Tyle dzieci w 2019 roku według statystyk Policji było ofiarami przemocy domowej.

65 195. Tyle kobiet w 2019 roku według statystyk Policji było ofiarami przemocy domowej. To oczywiście tylko zgłoszone przypadki.

Przemoc. Psychiczna i fizyczna. To jest (na przykład) temat, który powinniśmy przypominać codziennie i tak długo, aż sprawcy realnie poczują, że są przez nas, społeczeństwo, obserwowani i rozliczani.

Smutny wniosek o tym, jak nie umiemy rozmawiać


Wiecie, co jest jednak dla mnie najgorsze? Że obie strony nie dadzą sobie przemówić do rozsądku i wierzą, że jedynie mocnymi, kontrowersyjnymi przekazami są w stanie coś zmienić. Prześcigają się zatem w serwowaniu nam terapii szokowych. Retoryka środowisk pro-life i pro-choice jest coraz bardziej agresywna i bezkompromisowa. To wręcz spotkanie na ringu i czekanie, "kto bardziej dowali". Coraz częściej, gdy rozmawiam z koleżankami, które popierają liberalizację prawa aborcyjnego, które chodziły na strajki kobiet, a parasolka już zawsze będzie miała dla nich podwójne znaczenie, słyszę wątpliwości.

Nie odnajdują się w metodach komunikacyjnych, o których robi się najczęściej głośno, bo są na tak zwanej granicy ("aborcja jest ok", "miałam 25 aborcji"). Nie odnajdują się też w narracji o mordowaniu dzieci i znajdywaniu "maleńkich ciałek w kanałach ściekowych".

Wiem, że oczekiwanie "kompromisu" i porozumienia na ten temat to marzenie ściętej głowy. Mimo wszystko bliżej mi do środowisk pro-choice, bo po prostu nikt nie przeżyje za mnie życia. A głośne komunikaty (o "tabletkach zabijających dzieci"), które dostają się do mojego mieszkania przez uchylone okno, są dla mnie tak bezwartościowe i bez znaczenia, co zeszłoroczny śnieg.

Z prostego względu: pan kierujący samochodem, osoba decydująca o takiej "kampanii", ktoś, dla kogo misją stało się "ratowanie życia poczętego", ostatecznie nie jest mną i nigdy nie będzie. Podjęte przeze mnie decyzje i ich konsekwencje są moje. Pozwólcie mi je podejmować i ponosić. Ja się nie pakuję w wasze życia. A wy to robicie. Przemocowo i przymusowo.