Nie jest łatwo być nauczycielem, ale najtrudniej jest być katechetą. Taką tezę stawiają rozmówcy Magdaleny Wojciechowskiej w "Wysokich Obcasach". Bo co jak co, ale religia w szkołach nie jest traktowana poważnie. A powinna być?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Część z nas pamięta jeszcze lekcje religii w salach katechetycznych. Chodziliśmy na nie na ogół z radością, miały posmak zajęć dodatkowych i spotkania towarzyskiego. Od 1990 roku religia trafiła do szkół, a od pewnego czasu wzbudza wyłącznie kontrowersje i rozżalenie.
Religia kością niezgody
Skarżą się ateiści i osoby wyznań innych niż katolickie – a to plany lekcje ustawiane pod księdza czy katechetę, a to brak pomysłu na uczniów nieuczęszczających na szkolną katechezę. Ręce załamują też katolicy – a to jest na pierwszej lekcji, dziecko musi więc wcześniej wstać, a jego niekatoliccy koledzy w tym czasie mogą jeszcze spać, a to do średniej przestanie się wliczać, a to mniej godzin tygodniowo będzie.
– Religia traktowana jest jak przedmiot gorszej kategorii – mówi w "Wysokich Obcasach" Kamil Syc, katecheta, który w szkole uczy od 14 lat. Świeccy katecheci boją się, że zapowiadane przez MEN zmiany w organizacji lekcji religii odbiją się na ich zatrudnieniu. Ministra Nowacka zapowiada, że jej resort zgodzi się na jedną godzinę religii tygodniowo, bo tyle gwarantuje konkordat. – Nie widzę powodu, by było w szkole więcej religii niż biologii, chemii i historii – mówiła w sierpniu podczas Campusu Polska Przyszłości 2024.
Kłopot katechetów
Kościołowi nie w smak, że miałby finansować drugą godzinę, a katecheci boją się, że stracą pracę, opłacani są przecież przez Ministerstwo Edukacji i Nauki. I słowa takie jak te wypowiedziane przez ministrę edukacji podczas Campusu: – Ja o każdego katechetę i katechetkę świecką chętnie zadbam. Pomogę w przekwalifikowaniu się, pomogę w tym, żeby znaleźli możliwość pracy w szkole – na pewno ich nie uspokajają.
Nie chcą się przekwalifikować, nic dziwnego – większości dorosłych taka wizja nie wydaje się atrakcyjna. Trochę do powiedzenia na ten temat mieliby na przykład nauczyciele języka rosyjskiego, którzy po 1989 roku znaleźli się w podobnej sytuacji i szybko kończyli przyspieszone kursy języka angielskiego czy informatyki.
Kamil Szyc mówi dziennikarce "Wysokich Obcasów", że nikt nie miałby pretensji do MEN, gdyby wcześniej było wiadomo, że za jakiś czas będzie mniej religii w szkołach. Gdyby mieli na to 2-3 lata, zdążyliby się przebranżowić. – Zmiany nastąpią w przyszłym roku szkolnym, a ja nie zdążę z ukończeniem studiów – mówi rozgoryczony katecheta.
W lepszej sytuacji jest katechetka z Wrocławia, która również wypowiada się w artykule. Prosiła o anonimowość. Ona uczy też języka angielskiego i od przyszłego roku szkolnego chce uczyć tylko tego przedmiotu: – Ten przedmiot traktuję się poważnie, trzeba zdać z niego maturę, jest potrzebny w życiu – mówi.
A religia nie jest potrzebna? – Religia to od dawna taki "michałek". Uczniowie traktują lekcje jako czas na odrabianie zadań domowych, na przeczekanie – twierdzi. – Być nauczycielem jest trudno, ale być katechetą jeszcze gorzej – podsumowuje.
Żadna z wprowadzanych przez MEN zmian w organizacji lekcji religii nie podoba się ani katechetom, ani Kościołowi. Niewliczanie oceny z religii do średniej oznacza jeszcze mniejszą liczbę uczniów chętnych do uczęszczania na szkolne katechezy – a i tak od kilku lat wyraźnie widać ich odpływ. Mniejsza liczba godzin tygodniowo oraz łączenie uczniów z różnych klas w grupy na lekcje religii – mniej lekcji, mniej pieniędzy, spadek zapotrzebowania na nauczycieli tego przedmiotu.