„Mamo, co mam przynieść na jutro do szkoły? A może wiesz już, co dostałem z biologii?” - pyta mnie syn. Tak, wiem, sprawdziłam sobie. Dziennik elektroniczny bywa bardzo przydatny, ułatwia przecież komunikację między szkołą a uczniami i ich rodzicami, ale z drugiej strony to narzędzie, dzięki któremu dzieci stają się bezwolnymi kukiełkami, które na nic nie mają wpływu.
Reklama.
Reklama.
Dzienniki elektroniczne funkcjonują w Polsce od 2009 roku. Można powiedzieć, że to wtedy skończył się normalny rozwój dzieci. Wcześniej, idąc do szkoły, dziecko rozpoczynało ten etap życia, do którego rodzice mieli już bardzo ograniczony dostęp. O tym, co się działo w murach szkolnych, dowiadywali się tylko z relacji osób trzecich, z mętnych nieraz zeznań potomstwa, z plotek, no i z zebrań.
Życie przed Librusem, Vulcanem, i innymi dziennikami
Szkoła to była sprawa ucznia. Jeśli miał się przygotować do jakiegoś sprawdzianu, musiał o tym wiedzieć - pilnie słuchać tego, co mówi pani na lekcji i sobie zanotować. Jeśli nie zanotował, to się nie przygotował i sprawdzian położył. Jeżeli nie chciał, by rodzice się o tym dowiedzieli, zbierał się w sobie, uczył pilnie i poprawiał ocenę. Potem rodzice na zebraniu przed końcem semestru nawet nie wiedzieli, że coś takiego się wydarzyło (właściwie, po co komu ta wiedza?). Poprawienie oceny dotyczyło tylko ucznia i nauczyciela, rodzic widział tylko efekt końcowy w postaci świadectwa.
Gdy trzeba było przynieść do szkoły pewne materiały plastyczne, dziecko o tym wiedziało z lekcji albo się dowiedziało od kolegi i musiało sobie je zorganizować, ewentualnie poprosić o pomoc rodziców - wtedy wkraczali rodzice. Domyślali się też, że może być potrzebny strój na WF oraz kapcie na zmianę, więc i w tej kwestii mogli się wykazać. I to chyba wszystko. Ach tak, czasem trzeba było jeszcze podpisać jakąś uwagę – to także był ten moment, w którym opiekunowie dowiadywali się czegoś ze szkolnego życia swojego dziecka.
Inna rzeczywistość, czyli technologia przejęła stery
Teraz jest zupełnie inaczej. Kiedy mój syn ma mieć sprawdzian, ja dostaję wiadomość o wymaganym zakresie wiedzy. Jeżeli na plastyce dzieci mają wykonywać bombkę albo karmnik dla ptaków, ja mam już informację od nauczycielki, w jakie materiały go wyposażyć i na kiedy – muszę o tym pamiętać. Gdy pojawi się ocena z kartkówki, moja komórka wyświetla mi powiadomienie. Będę mogła powiedzieć dzieciakowi, co dostał, jak tylko wejdzie do domu! Czy to nie jest dziwne? Jasne, on na swoim koncie także ma te wszystkie informacje, ale ja – również. On nie korzysta w szkole z komórki, więc wiele rzeczy trafia do mnie prędzej niż do niego. A tak chyba nie powinno być.
Dziennik elektroniczny z założenia jest pożytecznym narzędziem. Ułatwia komunikację między szkołą a uczniem i jego opiekunami i wprowadza duży porządek. Jednak ciężko oprzeć się wrażeniu, że technologia odziera dzieciaki z jakiejkolwiek prywatności. Odbiera im możliwość podejmowania niezależnych decyzji i zwalnia z odpowiedzialności za swoją przyszłość, za wszelkie posunięcia w szkole. Nie wiem, co przygotować na referat? Mama mi powie. Nie przeczytałem lektury na czas? Mama mi nie powiedziała. A gdzie jest własne myślenie? A gdzie troska o siebie samego?
Stracone pokolenie
Dziś nic już nie może się ukryć przed rodzicami: ani pechowa pała, ani zapomniana praca domowa. Pokolenie dzisiejszych kilkunastolatków, ale i młodszych dzieci, wie o tym doskonale. Co gorsza, oni nawet nie wyobrażają sobie, że mogłoby być inaczej. Wszystkie ich kroki są dla rodziców widoczne jak na dłoni, z każdego natychmiast są rozliczani. Żyją w poczuciu pełnej inwigilacji i jest to dla nich naturalne. Nawet nie silą się na jakąkolwiek odpowiedzialność za swoje czyny, bo i po co? Nie myślą o własnych sprawach, gdyż nie mają na nie żadnego wpływu. Ich życie dzieje się jakby poza nimi. I absolutnie nie jest to ich wina, przecież to my sami zgotowaliśmy im ten los. To naprawdę smutne.