Chciałam dla dzieci pełnej rodziny, więc walczyłam. Żałuję, że tak późno pozwoliłam mężowi odejść
List czytelniczki
28 czerwca 2022, 15:53·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 28 czerwca 2022, 15:53
Wiele par zostaje ze sobą, nawet kiedy związek się sypie. "Dla dobra dzieci" - mówią. Utrzymują niegdyś gorące uczucie przy życiu za pomocą respiratora, zwanego rutyną. Walczą, choć czasem już nie ma o co. Tej miłości już nie ma, zostaje po niej pusta skorupka, wydmuszka. Zrozumiała to Beata, która, choć wcześniej walczyła, jak lwica, w końcu odpuściła. Dziś chce opowiedzieć swoją historię. Oddajemy jej głos.
Reklama.
Reklama.
Beata i Sebastian poznali się na studiach, kiedy zostali rodzicami, ich relacja była już dojrzała, ale obciążona chorobą mężczyzny.
Ona nie chciała być samotną matką, on nie umiał być częścią jej rodziny. Próbowała go zatrzymać na siłę, do czasu.
Dziś Beata chce podzielić się swoją historią, bo po rozwodzie życie i jej i dzieci zmieniło się na lepsze.
Raz na wozie...
"Poznaliśmy się jeszcze na studiach, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale było nam razem dobrze. Przyjaźniliśmy się, potem naturalnie nasza znajomość przeszła na inny poziom. Po pięciu latach zaszłam w ciążę, postanowiliśmy się pobrać. Już wtedy Sebastian miewał epizody depresyjne. Walczył o powrót do zdrowia, kiedy było gorzej, wychodziliśmy z dołka razem, kiedy czuł się lepiej, było cudownie.
Był przy narodzinach córki, widziałam, jak bardzo się zmienił. Miał swoją małą księżniczkę i pielęgnował ją, chronił. Wtedy już walczył dla niej, nie dla mnie, ani nawet dla siebie. Córka miała niespełna rok, kiedy Sebastian trafił do szpitala. Nie chcę wchodzić w szczegóły, jak do tego doszło, ale na oddziale zamkniętym spędził prawie dwa miesiące.
Od lekarza prowadzącego dowiedziałam się, że od miesięcy nie brał leków, nie chodził na terapię. W domu się maskował, choć między nami od dawna nie było rewelacyjnie. Ze mną nie chciał o tym rozmawiać, za radą lekarzy - nie naciskałam. Krótko po wyjściu męża ze szpitala, zaszłam w kolejną ciążę. Te dziewięć miesięcy to był najlepszy czas w naszym małżeństwie, po narodzinach syna nie było, co zbierać, żałuję, że wtedy tego nie widziałam".
Potem już tylko walka
"Pierwszy raz powiedział, że chce odejść tydzień po porodzie. Rozpłakałam się, krzyczałam, że nie może mi tego zrobić, po tym wszystkim, co razem przeszliśmy. Temat ucichł, ale wrócił krótko po połogu, odchodził i wracał - temat, mężowi nie pozwoliłam. Żałuję.
Sama wychowałam się bez ojca, odszedł, gdy miałam dwa lata, nie pamiętam go nawet. Dla moich dzieci chciałam lepiej. Bałam się, że jeśli pozwolę Sebastianowi odejść, wymknie mi się z rąk, odejdzie, kto wie, może na zawsze, może także z życia dzieci. Nie chciałam się na to zgodzić.
Między nami długimi miesiącami nie działo się nic. Żadnej bliskości. Jakbym miała współlokatora, który tylko udaje mojego chłopaka przed ciotką z Kutna i wścibską sąsiadką. Rozmawialiśmy, prowadziliśmy wspólny dom, dzieliliśmy się opieką nad dziećmi, ale zdecydowanie nie nazwałabym tego związkiem.
Znalazłam sposób, by go zatrzymać. Kiedy był w dołku, mówiłam, że tylko mi zależy, żeby go z niego wyciągnąć, że ma dla kogo żyć, dla mnie dla dzieci. Powtarzałam, że go kocham, a on kocha nas. Liczyłam chyba, że uwierzy mi. Że zacznie mnie kochać, tak, jak sądziłam, że zasługuję. Przecież byłam zawsze dla niego, dbałam o niego.
Chciałam, żeby nasze dzieci wychowywały się w pełnym i kochającym domu. Uważałam, że inaczej nie będą szczęśliwe, nie będą miały dobrych wzorców. W mojej głowie to była powinność matki, zatrzymać ojca za wszelką cenę.
Syn się moczył, córka bywała agresywna. Nie rozumiałam dlaczego, przecież miały to, czego ja nie miałam. Kiedy Sebastian czuł się lepiej i mówił o rozstaniu, zaczynałam płakać. Działało.
Teściowie załamywali ręce, po pobycie mojego męża w szpitalu jego mama zaczęła się także leczyć na depresję, ojciec nie chciał się wtrącać. Moja mama zaczęła przebąkiwać, że kłopoty dzieci to może wina sytuacja w domu. Dało mi to do myślenia".
W dołku zniknął
"Pewnego listopadowego ranka wkładałam ubrania do szafy, znalazłam tam leki męża. Nie brał ich od jakiegoś czasu, nie umiał powiedzieć dlaczego. Wtedy moje usta powiedziały coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Powiedziałam mu, że koniec z szarpaniem i trzymaniem go na siłę. I na powierzchni, i przy mnie. Po dwóch tygodniach się wyprowadził.
W domu pozostawił po sobie piekło i zgliszcza. Przysięgał, że nie zostawi mnie bez pomocy, dotąd to on nas utrzymywał, moja wypłata przy jego, jest jak kwota na waciki. Córka krzyczała, obwiniała mnie, mówiła, że przeze mnie jej ojciec odszedł, tak jak i mój własny nie mógł ze mną wytrzymać. Syn zamilkł na kilka dni po wyprowadzce ojca.
Zadzwoniłam do znajomej psycholog, kazała mi zacisnąć zęby. Zacisnęłam. Nie będę opowiadać bajek, pierwsze pół roku to był koszmar. Dzieci zabierał z przyzwoitości, o pieniądze na szczęście nie musiałam się upominać, zawsze było ich dość na koncie. Czułam się winna, samotna, bałam się o niego, o relacje z dziećmi, bałam się, że sobie nie poradzę.
Nadmiar energii i czasu spalałam na spacerach, potem zaczęłam biegać. Wcześniej nie miałam na to czasu, nie sądziłam, że facet w średnim wieku pochłania go aż tyle. Dzieci powoli przyzwyczaiły się do nowej rzeczywistości. Raz było łatwiej, raz trudniej, dziś widzę w końcu ich radość, zaangażowanie w codzienne czynności. Myślę, że stany depresyjne ojca ciągnęły je w dół. Mnie też".
Nie wiem, po co walczyłam
"Dziś wiem, że ta 10-letnia walka o małżeństwo była bez sensu, wszyscy się męczyliśmy. Sama żyłam w ciągłym stresie, on czuł się uwiązany, dzieci czuły napięcie w powietrzu. Potrzebowaliśmy wszyscy terapii, żeby się z tego otrząsnąć. Minęły już dwa lata i wiem, że dostaliśmy wszyscy nowe życie.
Za tydzień jedziemy razem na wakacje, dla przyjemności dzieci, jako przyjaciele. Kiedy wyjeżdżam z koleżanką, Seba wprowadza się do mnie, żeby dzieciom było wygodniej, kiedy on wyjeżdża, opiekuję się jego psem, którego przygarnął po rozwodzie. Zdarza się, że wieczorem umawiamy się na wspólny seans filmowy, pijemy wino, śmiejemy się.
Mówi, że bierze leki, ale ja wiem, że nie dla mnie. Poznał ostatnio fajną dziewczynę i szczerze im kibicuję, muszę przyznać, że przy mnie nigdy nie wyglądał na tak szczęśliwego. Ja też w końcu zacznę się umawiać, potrzebowałam trochę czasu, żeby zrozumieć, że dawanie szczęścia sobie i bliskim, to nie zawsze trzymanie ich na siłę przy sobie. Tak jest lepiej" - kończy swój list Beata.
Jedna osoba związku nie utrzyma
Choćbyśmy nie wiem, jak kochali drugą osobę, to nie wystarczy, jeśli ona nie odwzajemnia naszego uczucia. Beata była w niełatwej relacji, pełnej problemów, na które nie miała wpływu. Jej mąż zmagał się z traumą, która zaowocowała depresją, a to choroba nieobliczalna. Nie da się wyzdrowieć za kogoś.
Ważne, aby być wsparciem dla takiej osoby, dać jej przestrzeń, aby znalazła sposób na poradzenie sobie z problemami. Nalegać na leczenie, bo to bardzo podstępna choroba. Jednak nie jesteśmy w stanie wyzdrowieć za kogoś, choćbyśmy kochali tę osobę najbardziej na świecie.
Beata przyznaje, że dziś z perspektywy czasu dostrzega, jak jej naciski na Sebastiana wpływały na ukochanego. Pisze, że była dla niego destrukcyjna, że tak bardzo nie chciała powtórzyć historii swojej matki, że zapomniała, że każdy z nas pisze własną.
Trzymanie związku na siłę ze względu na dzieci, w istocie nie niesie niczego dobrego. W takiej sytuacji nie ma wygranych. Dzieci, nawet jeśli nie ma awantur, czują, że między rodzicami jest fikcja. Reagują na to zakłamanie, jak potrafią.
A zatrzymywanie partnera na siłę, to tylko przedłużanie agonii. Kiedy dzieci dorosną, on i tak odejdzie, lepiej rozstać się w szacunku. Zwłaszcza jeśli łączą was dzieci.
Jeśli chcesz nam opowiedzieć swoją historię, która może zainspirować inne kobiety, pisz śmiało na adres marta.lewandowska@mamadu.pl. Gwarantujemy anonimowość.