"Moje dzieci powinny urodzić się w rodzinie królewskiej. Ta reakcja jest skandaliczna"

Klaudia Kierzkowska
27 września 2024, 14:38 • 1 minuta czytania
Przyjście dziecka na świat to prawdziwa rewolucja. Szereg zmian, których chyba żadna matka się nie spodziewa. Wzloty i upadki, przepełnione szczęściem i obfitujące we łzy momenty. Z każdym dniem, miesiącem, rokiem jest lepiej, a świat przybiera coraz to piękniejsze kolory. Do momentu, w którym wszystko nie zacznie się komplikować, tak jak to miało miejsce u naszej czytelniczki.
Nie tak wyobrażałam sobie życie na wsi. fot. marysmn/123rf
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Dziecięca kreatywność nie ma końca, trudno ją okiełznać, ubrać w słowa. To, co rodzi się w głowach małych odkrywców, jest zaskakujące i niewyobrażalne. Zachęcanie do samodzielności, docenianie nowych pomysłów i dawanie przestrzeni wyobraźni jest kluczem do szczęśliwego dzieciństwa. Jednak nie zawsze wszystko toczy się tak, jakbyśmy sobie to wyobrażały.


Życiowe zmiany

Odezwała się do nas Monika, mama dwójki dzieci. Kobieta, która szuka odpowiedzi na dość nurtujące pytanie: "Czy moje dzieci nie powinny urodzić się w rodzinie królewskiej?".

"Przyznaję, jesteśmy typowymi mieszczuchami. Ja i mąż urodziliśmy się w dużym mieście. Tutaj na świat przyszły też nasze dzieci. Tośka skończyła w tym roku 5 lat, a Marcelina 6. Odkąd pamiętam, mieszkaliśmy w bloku. Najpierw na starym osiedlu na 7 piętrze, potem w nieco bardziej kameralnym miejscu, na takim zamkniętym osiedlu, które szybko okazało się porażką.

Deweloper nie pomyślał o wielu kwestiach, ale to nie temat na teraz. Sprzedaliśmy mieszkanie i kupiliśmy domek na typowej wsi. Jak to mój mąż powiedział: 'Wyprowadziliśmy się tam, gdzie psy dupami szczekają'. Trafiła się okazja, nawet się długo nie zastanawialiśmy. Spakowaliśmy manatki i rozpoczęliśmy życie w nowym miejscu.

Pięknie, sielsko i anielsko. Całe lato przesiedzieliśmy na świeżym powietrzu, przeleżeliśmy na leżakach. Jednak teraz, kiedy dzieci wróciły do szkoły i przedszkola, zagościliśmy w domu.

Nie tak je wychowałam

I w tym momencie czar prysł, a ja przetarłam oczy i dostrzegłam szarą rzeczywistość. Na wsi żyją różne robactwa, muchy i inne latające stworzenia. W mieście walczyliśmy głównie z komarami, nic więcej nie uprzykrzało nam życia. Kupiliśmy łapki, lepy i walczymy z robactwem.

Moje dziewczynki, zamiast machnąć ręką na jedną czy drugą muchę, to się ich boją. Serio, nie żartuję. Piszczą, jak któraś na nich usiądzie, uciekają, skaczą. A kiedy Tosię ugryzła mrówka, krzyczała tak głośno, że chyba w sąsiedniej miejscowości było ją słychać. Na początku nawet mnie to śmieszyło, ale po tych kilku tygodniach, to ja serio mam dosyć.

Myślałam, że się przyzwyczają, że odnajdą się na tej naszej wsi, ale widzę, że jest tylko gorzej. Zachowują się jak księżniczki, takie damulki, które boją się wszystkiego, co się rusza. Czasami się nawet zastanawiam, czy one nie powinny urodzić się w rodzinie królewskiej?

Wiem, że kilka lat mieszkały w mieście, no ale na litość boską, przecież muchy, meszki i robaki to nie jest koniec świata. Wystarczy się przyzwyczaić, albo nie zwracać na nie uwagi. Jak tak dalej pójdzie, to spakuję tobołki i wrócimy do blokowiska do miasta. Najlepiej na 10 piętro, żeby nic do nas nie doleciało".

Czytaj także: https://mamadu.pl/174077,ucieczka-na-wies-z-dzieckiem-czy-spelnienie-takiej-wizji-jest-mozliwe