W tym roku do szkół, placówek opiekuńczo-edukacyjnych, a nawet hoteli wprowadzono rozporządzenie nazywane ustawą Kamilka. Przepisy mają na celu lepszą ochronę małoletnich przed przemocą ze strony osób dorosłych. Niestety wiele osób źle interpretuje przepisy, decydując się na odmowę pomocy dzieciom i młodzieży.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Niestety wiele przepisów we wspomnianej ustawie Kamilka jest niedoprecyzowanych – pisaliśmy o tym jakiś czas temu. Chodziło m.in. o kroki, które należy zastosować, kiedy dorosły melduje się w hotelu z osobą małoletnią. Teraz okazuje się również, że przepisy prawne często są też źle interpretowane np. w szkołach, bo nauczyciele obawiają się, że jakakolwiek życzliwość i pomoc z ich strony, będzie odebrana jako wykorzystywanie uczniów.
O przykrej sytuacji względem dziecka z niepełnosprawnością możemy przeczytać w portalu Threads. "7-letnia dziewczynka niepełnosprawna poruszająca się na wózku, albo na kolanach, lecz nieumiejąca samodzielnie zejść z wózka prosi Panią na WF-ie 'Czy może Pani mi pomóc zejść z wózka na podłogę?'. 'Niestety, nie mogę'. W świetlicy – ta sama sytuacja, bez wyjaśnienia" – opisuje użytkowniczka Basia Asia (nick mama_oliwki_niezwyklej).
Kobieta w dalszej części wpisu pyta słusznie, czy jesteśmy już tak znieczulonym społeczeństwem, które nie chce (lub uważa, że nie może) udzielić pomocy nawet osobie z niepełnosprawnością? Na jej smutne pytanie odpowiedziało wielu użytkowników portalu. Część zauważyła, że to właśnie w ustawie Kamilka leży największy problem, jeśli mówimy o sytuacjach między dorosłymi a uczniami w szkole. Nauczyciele nie zostali w pełni zaznajomieni z przepisami, część nie miała czasu lub chęci przeczytać całego dokumentu ze zrozumieniem.
Nie chcą być życzliwi na wszelki wypadek
Skończyło się więc tak, że wielu pedagogów na wszelki wypadek odmawia kontaktu fizycznego, by nie zostać oskarżonym o coś, czego nie mieli w zamiarze. Ich reakcja wynika zestrachu, ostrożności, ale przede wszystkim niewiedzy. "To nie chodzi o przedmiotowe traktowanie niepełnosprawnych, a o to, co nasz rząd wprowadza. Weszła ustawa kamilkowa, przez co jako nauczyciele nie możemy dotknąć dzieci" – napisała jedna z komentujących.
Ktoś inny dodał: "Manipulacja interpretacjami jest na porządku dziennym – po co wytężyć mózgownicę, skoro można nic nie robić. Czy nauczyciel nic nie zrobi, kiedy trzeba będzie ratować dziecku życie? Patoustawa nie chroni dzieci – pozwala je zaniedbywać na legalu". Wśród odpowiedzi na post pojawiły się też takie słowa: "To jest nadinterpretacja ludzi bez empatii. Nawet jakby 100 ustaw zabraniałoby mi dotknąć dziecka, ja mam swój rozum i moralność, i zawsze w każdej sytuacji dziecko powinno zostać przytulone i udzielona mu pomoc. Paragrafami zasłaniają się tylko słabi ludzie. Można robić coś zgodnie z prawem".
Dodatkowo jeszcze inna osoba zauważa, że takie uchylanie się od pomocy i zasłanianie ustawą to wyłącznie wymówka: "Ustawa nie zakazuje dotykania dzieci, a jedynie niestosownych zachowań i przemocy wobec nich. Duża różnica. To jest jakaś zbiorowa paranoja, której nie jest winien rząd, tylko ludzie, którzy, zdaje się, zyskali dość wygodną wymówkę".
Z drugiej strony pojawiają się głosy, że osoby z niepełnosprawnościami powinny mieć w szkole asystentów lub wyznaczone inne osoby, które mogłyby im udzielić pomocy w takich sytuacjach. Na końcu jednak mówimy o zwykłym ludzkim odruchu pomagania sobie i życzliwości. A tej w ludziach coraz mniej...