Wychowujemy dzieci nieznające granic. W dobie pajdokracji przestaliśmy myśleć o innych
Pajdokracja. Zgodnie z definicją Słownika Języka Polskiego PWN są to "rządy ludzi bardzo młodych i niedoświadczonych", ale też "przecenianie potrzeb dzieci z jednoczesnym zmniejszeniem stawianych im wymagań". I o tym ostatnim właśnie coraz więcej się mówi. Powstają kolejne artykuły o dzieciach puszczonych samopas w przestrzeni publicznej, w komentarzach w mediach społecznościowych dominuje narracja o bezstresowym wychowaniu, o nieszanowaniu innych użytkowników tego świata przez rodziców i ich dzieci, o dzieciocentryzmie.
Kiedy opisałam historię, która przydarzyła się mojej redakcyjnej koleżance, poprosiłam czytelników o podzielenie się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami. Nie spodziewałam się aż tak dużego odzewu. Bohaterka mojej opowieści, matka z kilkuletnim chłopcem, doświadczyła bardzo nieprzyjemnego traktowania ze strony obcej kobiety, którą spotkała w urzędzie. Wysunęłam tezę, że takie sytuacje są wspólnym doświadczeniem wszystkich matek w Polsce.
Dostałam wiele listów przedstawiających bardzo różny punkt widzenia. Od kobiet, mężczyzn, matek, babć, osób bezdzietnych, sąsiadów. Oto jeden z nich. Jego autorka, lekarka, która jest mamą i babcią, zwraca uwagę na ważny problem, który zdaje się nasilać i który – w mojej opinii – wart jest nagłośnienia.
Dziecko jest dzieckiem...
"Prawda jak zwykle leży pośrodku. Wiadomo, dziecko to nie miniatura dorosłego. Dziecko inaczej reaguje, jest szczere i bezpośrednie. Dziecko ma prawo bawić się głośno, zadawać wszystkie możliwe pytania, dotykać, poznawać otoczenie wszystkimi zmysłami. I my, dorośli, musimy to zrozumieć, bo taki jest świat.
Dziecko w urzędzie, muzeum (sama jestem fanką odwiedzania muzeów z dziećmi), w sklepach itd., jest czymś normalnym i pożądanym. Dziecko w samolocie już nie dziwi, bo dalekie podróże są częścią naszego życia. Naszego, więc także dzieci. Dzieci biegające po podwórku i krzyczące – norma, tak było, jest i będzie. Sama krzyczałam, krzyczały moje dzieci, krzyczą pociechy sąsiadów. Dziecko w restauracji – fantastycznie, okazja do wspólnego posiłku bez asysty telewizora i nauka dobrych manier".
...ale na rodzicach spoczywa odpowiedzialność
"Jednak... na nas dorosłych, opiekunach, rodzicach i dziadkach spoczywa obowiązek (sic!) wyznaczania granic i reagowania, gdy te granice są przekraczane, przeproszenia (nie, nie za to, że dziecko jest, ale gdy przekroczy granicę), uczenia akceptowalnych zachowań.
Dziecko w urzędzie ma prawo się nudzić i wyrażać na swój sposób niezadowolenie, ale nie może wyrywać dokumentów innemu petentowi. Dziecko w samolocie ma prawo mieć dość podróży, czuć dyskomfort z powodu wymuszonej pozycji, ale kopanie przez 3-4-6 godzin w fotel sąsiadów jest nieakceptowalne. To rodzice muszą zadbać o to, żeby zapewnić dziecku rozrywkę (wiem, nie jest to proste).
Przewijanie dziecka w samolocie jest nie lada wyzwaniem, ale fatalnie świadczy o kulturze rodziców zmiana pieluchy na fotelu i raczenie współpasażerów wątpliwej jakości widokiem, a często także zapachem. Dziecko w autobusie/metrze nie może wchodzić z butami na siedzenia – nie ma sensu tłumaczyć dlaczego. Chyba....
To samo dotyczy wózków w sklepach wielkopowierzchniowych. Wiadomo, dziecku trudno jest dreptać koło wózka, i są w tym celu specjalne "siodełka", ale wsadzanie dziecka do wózka z zakupami jest nieestetyczne, niehigieniczne, wstrętne. I trudno to usprawiedliwić czymkolwiek. Restauracja – miejsce romantycznych randek, załatwiania interesów i rodzinnych obiadów. Nie pozwólmy dzieciom biegać po sali, zaczepiać ludzi i pytać 'co ten pan tu robi'.
Jestem lekarzem, pracuję na oddziale, na którym leżą ludzie czasem w ciężkim stanie. Rozumiem, że babcia chce zobaczyć wnuczka czy prawnuczka, ale ów wnuczek (albo prawnuczek) nie może skakać po łóżku sąsiadki, krzyczeć, biegać, bawić się stojakiem od kroplówki. Niewiarygodne, ale prawdziwe.
Potrzebujemy tolerancji
Jest takie słowo na literę T – to tolerancja. My, dorośli, bądźmy tolerancyjni wobec dzieci, pamiętajmy nasze zachowanie z dzieciństwa i to, że dziecko jest tylko.... dzieckiem ze wszystkimi ograniczeniami wynikającymi z wieku. I rodzice, dziadkowie niech spojrzą także na innych – może zmęczonych, może chorych, może mających poważne problemy, może zajętych, których nie bawią, nie śmieszą nasze dzieci. I nie znaczy, że mają żółć w sercu.
Zaś na koniec – jestem ogromną przeciwniczką pajdokracji, ustępowania dzieciom dla świętego spokoju, braku wychowywania lub wychowywania bez jakichkolwiek granic. To zawsze źle się kończy".
Jako matka dwojga nastoletnich dzieci, które zabierałam w ich wczesnym dzieciństwie do wszystkich wymienionych przez Ewę Annę miejsc, nie mogłabym chyba bardziej zgodzić się z jej słowami. Jestem zdania, że matki i dzieci często doświadczają bardzo nieprzyjemnych i krzywdzących sytuacji ze strony obcych ludzi, ale widzę też codziennie, że wielu rodziców nie stawia dzieciom granic i nie dba o dobre samopoczucie i komfort innych użytkowników wspólnej przestrzeni. Doświadczyłam dyskomfortu z tym związanego wielokrotnie i taka postawa nie budzi we mnie zrozumienia.
Tak daleko zaszliśmy w dbaniu o dobrostan psychiczny naszych dzieci i tak bardzo postawiliśmy je w centrum swojego wszechświata, że przysłania nam to całą resztę. Tkwiąc w zachwycie nad własnymi dziećmi, zapominamy, że dla innych mogą być mniej olśniewające. Ba! Są mniej olśniewające.
Czytaj także: https://mamadu.pl/164881,dzieci-zachowujace-sie-glosno-w-restauracji-czy-powinnismy-reagowac