Chłopiec z koszykiem w markecie na zakupach.
Usłyszałam, że wychowam "roszczeniowe bachory", bo spokojnie tłumaczyłam coś synom. fot. PIOTR KAMIONKA/REPORTER/EastNews
REKLAMA

"Roszczeniowe bachory"

Ostatnio robiłam zakupy z moimi synami – dwóch przedszkolaków, pełnych energii, pomysłów i tego dziecięcego "tu i teraz", które dorosłym często umyka. Nie powiem, że było łatwo. Nie jestem typem matki, która potrafi przelecieć przez market w pięć minut z dwójką grzecznych jak aniołki dzieci. U mnie to raczej bieg z przeszkodami. Zwłaszcza gdy dzieci są po przedszkolu, a ja po pracy. Jesteśmy głodni, zmęczeni, każdy chce już być w domu. A jednak – zakupy trzeba zrobić.

Chłopcy podskakiwali, komentowali wszystko dookoła, raz stanęli komuś za blisko, raz przestawili na regale balsamy do ciała. Kilka razy upominałam i prosiłam ich spokojnie, by pamiętali, że nie jesteśmy tu sami, że inni też chcą szybko wyjść ze sklepu i nie stać w kolejce. Bez krzyków, bez karcenia, bez grożenia. Po prostu tłumaczyłam. Uważam, że tak wygląda wychowanie – rozmowa, cierpliwość, wyjaśnianie świata kawałek po kawałku.

I wtedy usłyszałam zza pleców: "Pani daje sobie wejść na głowę, wyrosną z tego roszczeniowe bachory". Powiedziała to starsza kobieta, która mogłaby być moją matką. Obca. Tak po prostu. Nawet nie patrzyła mi w oczy, tylko oceniającym, karcącym wzrokiem patrzyła na chłopców, którzy rozpakowywali zakupy na taśmę.

Zamurowało mnie. Bo jak to? Stoję, próbuję ogarnąć zakupy, dwóch żywiołowych chłopaków, nierobiących w sumie nic złego – nie krzyczeli, nie płakali, nie rzucali się na podłogę. Po prostu się wygłupiali, bo są dziećmi. A ja, zamiast krzyczeć, szarpać czy zawstydzać, próbuję ich przeprowadzić przez ten trudny czas na spokojnie. I jak najsprawniej opuścić sklep, by nikomu już nie zawadzać. I za to słyszę, że wychowuję bachory.

Zamiast krytyki, odrobina życzliwości

Poczułam coś, co coraz częściej towarzyszy mi w przestrzeni publicznej: lęk. Boję się, że moje dzieci będą komuś przeszkadzały. Że znów usłyszę komentarz. Że znów ktoś spojrzy z dezaprobatą. Że znów ktoś uzna, że to nie dzieci mają się uczyć świata, tylko ja mam zniknąć z nimi z pola widzenia.

Jestem mamą. Codziennie robię wszystko, by moje dzieci były empatyczne, ciekawe świata, odpowiedzialne. Daję wolność na śmiech, czasami wygłupianie się i luz, ale uczę też empatii, życzliwości, uczynności. Ale nie da się tego osiągnąć groźbą ani zawstydzaniem. Dziecko nie nauczy się szacunku do innych, jeśli samo nie będzie czuło się szanowane.

Jestem w szoku, że obca kobieta, widząc matkę próbującą zapanować nad codziennym chaosem z dwójką dzieci, zamiast zrozumienia, empatii czy choćby neutralności – wybiera pogardę. I że to staje się normą. Czy naprawdę doszliśmy do miejsca, w którym nawet zwyczajne, dziecięce zachowanie budzi tak negatywne emocje? Czy naprawdę bycie matką w przestrzeni publicznej to dziś niemal prowokacja dla otoczenia i zachęta do zaatakowania?

Nie wiem. Ale wiem jedno: nie przestanę tłumaczyć. Nie zacznę krzyczeć tylko po to, by ktoś z boku mógł poczuć, że "mam dzieci pod kontrolą". Bo to nie kontrola jest celem. Tylko relacja, zrozumienie i wychowanie tak, by kiedyś, jeśli będą mieli problem, przyszli do mnie z zaufaniem, że im pomogę i ich wesprę. Nawet jeśli ktoś nazwie to roszczeniowością.

Chcesz podzielić się swoimi przemyśleniami o rodzicielstwie? Napisz: martyna.pstrag-jaworska@mamadu.pl lub: mamadu@natemat.pl.
Czytaj także: