Czy do sklepowego wózka można wsadzić dziecko? Nie, nie na to specjalne siedzisko, które jest z przodu, najczęściej z informacją ile maksymalnie maluch może ważyć, by było bezpiecznie – lecz do części zakupowej. Tej samej, w której lądują warzywa, owoce, pieczywo? Ten konflikt mam z klientami marketów budzi skrajne emocje.
Temat ten poruszono m.in. na łamach lokalnego portalu Moja Ostrołęka, na którym opublikowano "skargę" jednej z czytelniczek. Pani była wyjątkowo oburzona postawą matek, które mimo zakazu w sklepie E.Leclerc, woziły dzieci w wózkach w części zakupowej. Uznała, że "niektóre panie nie potrafią czytać" i zwróciła się do pracowników ochrony, by zareagowali.
Przeciwnicy tej metody robienia zakupów z dzieckiem mają jeden naczelny argument – higiena. I mają rację, jednak zapominają, że nie chodzi o to, że to dzieci przenoszą zarazki, lecz że same mogą się nimi zarazić.
Umorusane bachory
Po pierwsze, ustalmy jedno – kto ma dziecko i nie wpadł na pomysł, by umieść gagatka w wózku, niech pierwszy rzuci kamieniem... Daję prawą rękę, że jest was mniejszość (chodzę po sklepach, jestem mamą i tak dalej...). Takie sytuacje nie należą do wyjątków: dzieci w wózkach marketowych widuje się codziennie.
Jednak nie oceniajcie rodziców pochopnie. Zdarza się, że zakupy z małym dzieckiem w markecie to wojna. To walka o przetrwanie i każdy sposób, który zdaje się zbliżać nas do zwycięstwa, jest dobry. Na pierwszy rzut oka.
Refleksje przychodzą nieco później: np. że dziecko dość łatwo może wypaść albo że jednak łatwiej jest gonić malca po markecie niż namówić go, by nie dotykał buzią metalowych elementów lub upilnować, by nie kopał produktów żywnościowych. Ale to już osobny temat...
Przeciwnikom wożenia dzieci w wózkach sklepowych chodzi o higienę. "Matka, wsadź jeszcze do wózka psa razem z dzieciakiem. Do sklepu idzie się po zakupy, kupuje i wychodzi, a nie robi wycieczki", "Fajnie, najpierw dzidziuś przebiegnie po psich odchodach, a potem bach do wózka z chlebkiem, masełkiem i warzywkami", "U ciebie w domu pewnie dzieci z buciorami wchodzą na stół i nic nie umiesz na to poradzić" - piszą internauci w licznych dyskusjach na ten sam temat. Lawina uderzająca w nierozsądne matki-brudaśnice jest potężna.
Tymczasem chodzi o "dobre maniery" i brud, który widać bez mikroskopu.
Fakt, dzieci biegają wszędzie i po wszystkim, wszystkiego dotykają, a potem siedzą w wózkach, do których trafia jedzenie. Na podeszwach mogą mieć resztki psiej kupy, na rękach wszystkie choroby z przedszkola, a potem kolejny klient wkłada tam pomidory i pieczywo.
Trudno się nie zgodzić z tym dramatycznym scenariuszem – tak, w istocie tak właśnie może być, gdy w koszu ląduje 3-latek. Jednak rodzi się pytanie – czy naprawdę ktoś z argumentujących w ten sposób sądzi, że zanim jakiś potwornie umorusany przedszkolak skaził środowisko wózka, to wózek ten był czysty?
Higiena po polsku
Sklepowego wózka dotykać można z każdej strony, nie tylko w nim siedząc. Może go też dotykać każdy i w różnych celach może być wykorzystywany, zwłaszcza gdy wózki stoją na dworze. Można też na niego nakichać, mogą się na nim znajdować resztki jedzenia... Uogólniając – nie, wózek NIE JEST czysty.
Chyba że tuż po dezynfekcji, którą sklepy powinny regularnie przeprowadzać. Jednak czy to robią? Kiedy? I z jakim skutkiem...? Te pytania dla zwykłych zjadaczy chleba pozostają zwykle bez odpowiedzi.
To oczywiście nie usprawiedliwia rodziców, którzy łamią zakaz i wożą dziecko w wózku – bo skoro wózek i tak jest brudny, to komu to przeszkadza. Nie, nie o to chodzi. Jednak chyba nie myślcie, że fraza "ze względu na higienę" w apelach do rodziców, by nie sadzali dzieci w wózkach, które wiszą w marketach, była użyta wyłącznie z myślą o zdrowiu dorosłych klientów bez dzieci? Z myślą o tym, że brudne dzieci skażą swoją toksyczną florą wszystkie bułeczki, szyneczki i warzywka, które potem wylądują w koszu?
Głośnym przypadkiem zatrucia salmonellą i rotawirusami była historia pewnego 10-miesięcznego chłopca z Australii, który dobę po przejażdżce sklepowym wózkiem, walczył o życie. Wówczas pisały o tym media na całym świecie, a eksperci trąbili: wózki są bardziej brudne niż publiczne toalety!
W badaniach wielokrotnie dowiedziono, że trzy na cztery wózki "przewożą" bakterie kałowe, a na 85 proc. wszystkich wózków znaleźć można potencjalnie śmiertelne E.coli.
– To gorsze niż bakterie, które można znaleźć w toalecie publicznej. Sugerowałbym, aby ludzie pomyśleli dwa razy, zanim posadzą w takim wózku swoje pociechy — powiedział kierujący badaniami Charles Gerba z Uniwersytetu w Arizonie, który dodał przy okazji, że głównym źródłem groźnych bakterii są – uwaga – nie dzieci, lecz reklamówki z surowym mięsem lub drobiem.
Oczywiście nie podlega dyskusji, że dziecko w butach podnosi poziom ryzyka zarażenia się czymkolwiek (w 2010 roku w kontroli wózków w Polsce okazało się, że na wózkach znajdowały się jaja pasożytów odzwierzęcych, które mogły pochodzić z brudnych butów dziecięcych), ale oburzenie jakoby to dzieci stanowiły zagrożenie, a nie były zagrożone, jest bezzasadne.
Bo jak bardzo nieświadomym trzeba być, by do wózka wkładać produkty bez opakowań lub żeby ich później nie myć? Chyba nikt z oburzonych dorosłych nie dotyka wózka sklepowego ustami?
Argumenty, które padają w dyskusjach, udowadniają, że dla znacznej części społeczeństwa brudne jest tylko to, co jest brudne gołym okiem. Jeśli błyszczy się i jest lśniące (jak wózek marketowy) jest czyste — to myślenie tak samo prymitywne, jak pozwalanie dzieciom na wchodzenie w butach nie do wózka sklepowego, lecz na stół.
Wnioski? Dzieci nie powinny podróżować w zakupowych wózkach ze względu na własne zdrowie i bezpieczeństwo. Jeśli dzieci siedzą w wózkach nawet na specjalnych siedziskach, niech przynajmniej nie jedzą. W takich okolicznościach najłatwiej przenieść bakterie z wózka do buzi. To rodzice, którzy decydują się na takie ułatwienie podczas zakupów, powinni mieć na uwadze przede wszystkim. Dopiero w drugiej kolejności to, co powiedzą inni.