Przedszkolne wirusy to zło. O tym, dlaczego dzieci chorują lżej niż rodzice
Rodzice łapią infekcje od dzieci
Kto ma dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym, to pewnie w okresie jesienno-zimowym z pediatrami w swojej okolicy zna się jak łyse konie. Ja z jednym już prawie jestem po imieniu, przyznaję. Jeśli masz dziecko zaczynające przygodę z jakąś placówką, jest to raczej normalne. Moje dzieci przez pierwszy rok chodzenia do przedszkola chorowały średnio raz w miesiącu, a czasem myślę, że nawet częściej.
Nie chcę nawet przypominać sobie, że przez pierwsze 3 miesiące przedszkola młodszego syna moje dzieci przeszły większość chorób zakaźnych takich jak ospa wietrzna, rumień zakaźny czy szkarlatyna. W takich chwilach dziękowałam niebiosom, że przeszłam te choroby jako dziecko – szczególnie w przypadku ospy wietrznej. Wiem, jak ciężko tę chorobę przechodzą dorośli, bo moja przyjaciółka z ospą wylądowała w szpitalu. Zaraziła się od 4-letniej córki, która przeszła zakażenie wyjątkowo łagodnie.
Chorujemy inaczej
Prawdą jest, że dzieci w pierwszych latach chodzenia do żłobka, przedszkola i szkoły czasem naprawdę dużo chorują. W ten sposób nabierają odporności przeciw różnym drobnoustrojom, które w dużych skupiskach ludzi roznoszą się w zastraszającym tempie. Niestety, wielu lekarzy potwierdza również, że z powodu tych chorób dzieci, dużo bardziej chorują również dorośli, czyli rodzice i opiekunowie.
Czym to jest spowodowane? Problemowi kiedyś przyjrzała się nasza redakcyjna koleżanka, która opisała go w artykule: "Oni tylko z gilem, a ty umierasz? Sprawdzamy, czy rodzice ciężej przechodzą (przed)szkolne choroby". Aneta Zabłocka wyjaśniła tam, że dorośli chorują bardziej od dzieci na te same infekcje, ponieważ chorują inaczej. Związane jest to z różnymi środowiskami, w których żyjemy, ale również tym, że dorośli mają w życiu więcej stresu, są przemęczeni zbyt szybkim tempem życia, mają z przepracowania i braku snu słabszy układ odpornościowy, który dłużej musi walczyć z infekcją.
Ponadto, kiedy dziecko choruje, to zwykle zostaje w domu, w łóżku, dużo śpi i odpoczywa. A rodzic? Chory rodzic często nie bierze zwolnienia, nie ma szansy na położenie się do łóżka na kilka dni, żeby całkowicie wyleczyć infekcję. Ponadto dorośli dbają o właściwą dietę dziecka, suplementację, aktywność na świeżym powietrzu i sen, a o sobie w tym samym kontekście zapominają. A to wszystko bardzo obniża odporność.
Oni tylko ból brzucha...
I wiecie co? Jakoś zawsze byłam jedną z tych, którzy bagatelizują swój katar czy pokasływanie, udawało mi się wyleczyć przeziębienia domowymi sposobami. Antybiotyk zdarza mi się brać raz na kilka lat i jakoś zawsze pokonywałam te choroby. Do czasu aż moje dzieci nie poszły do przedszkola. Równocześnie zaczęły przynosić inne drobnoustroje, które ich jakoś nie powaliły – kilka dni kataru, pokasływania i synowie wracali do placówki.
W tym czasie mój mąż i ja walczyliśmy z objawami tydzień lub dwa dłużej i bardzo często czuliśmy się sto razy gorzej niż nasze przedszkolaki. W ostatnim czasie kolejny raz tę obserwację potwierdziłam, kiedy cała rodzina przechodziła przedszkolnego rotawirusa. Dowiedzieliśmy się o zakażeniu w placówce w czwartek, a w sobotę starszy syn narzekał na ból brzucha. W niedzielę podobne objawy miało drugie dziecko.
Dostali probiotyk, herbatę miętową i termofor na brzuch. Spędzili 2 dni w łóżku, a trzeciego dopytywali jeden przez drugiego, kiedy będą mogli iść do przedszkola. Reszta dorosłych domowników w tym czasie miała wszelkie możliwe objawy rotawirusa, w takim nasileniu, że zastanawiałam się, kiedy któreś z nas wyląduje w szpitalu pod kroplówką. Po tym incydencie wciąż zastanawiam się, jakie kolejne atrakcje zapewnią nam przedszkolne wirusy i bakterie...