"Pani to dzieci raczej mieć nie będzie. Żegnam". Czy lekarze nie mają za grosz empatii?
Co mi dolega?
"Zawsze miałam poważne problemy z miesiączkami, były obfite i bolesne. Tak bardzo, że czasem pierwszego dnia nie byłam w stanie pójść do szkoły. Miałam silne zawroty głowy, traciłam przytomność, wymiotowałam. Mama nigdy nie poszła ze mną do lekarza. Dla niej wizyta u ginekologa była równoznaczna ze zgodą na seks, a na to zgodzić się nie mogła (choć do gadania nic nie miała). Do ginekologa pierwszy raz poszłam sama, dopiero jako 20-latka. Po kilku latach któraś lekarka z kolei stwierdziła, że takie menstruacje nie są normalne i zleciła kilka podstawowych badań.
Jednym z nich było USG ginekologiczne. Pani, do której zostałam wysłana, była podobno świetną specjalistką. I choć może była świetna w odczytywaniu obrazu, to 'dobrym lekarzem' w życiu bym jej nie nazwała. Z kamienną twarzą w milczeniu wykonywała badanie, nie zdradzając, czy jest ok. Po USG nadal w milczeniu zaczęła wypisywać coś na komputerze. Gdy zapytałam, czy coś znalazła, rzuciła tylko: "Pani to dzieci raczej mieć nie będzie".
Co mnie to obchodzi...
Zamurowało mnie, łzy napłynęły mi do oczu, a w głowie mi zawirowało. Niedawno się zaręczyłam, w planach był przecież ślub, rodzina, dzieci... wydukałam tylko: 'Ale jak to?'. Bezczelna kobieta, nie zważając na łzy płynące po moich policzkach, rzuciła oschle, że nie jest moim lekarzem i nie będzie mi tłumaczyć diagnozy ani mnie leczyć. To nie jej sprawa. Wręczyła opis i powiedziała, by udać się do swojego lekarza. Wyłam całą drogę, nie byłam w stanie nawet przeczytać tego, co napisała w wynikach moich badań.
Okazało się, że mam częściową przegrodę macicy. Niestety lekarka, która tak miała mi wszystko wyjaśnić, także się nie postarała. Kobieta rzuciła jedynie, że tak, to raczej duży problem, ale żebym z zamartwianiem się zaczekała do czasu, gdy będę się starała o dziecko. Jeśli przez kilka lat nic nie będzie wychodziło, to wtedy można pomyśleć o operacji. Kilka lat? Operacja? Znowu zaczęło mi się kręcić w głowie. Zamiast mi coś wyjaśnić, sprawiła, że przeraziłam się jeszcze bardziej.
Słynie z braku taktu
Okazało się, że owszem pani od USG jest świetną specjalistką, ale także słynie z braku taktu. Znajomej pracy podczas USG 12. tygodniu ciąży, zapytana o zdrowie maluszka, rzuciła: 'Teraz to wygląda ok, ale to jeszcze nie oznacza, że dziecko urodzi się zdrowe'. Podobnie jak ja, przepłakała wiele nocy. Urodziła zdrowiusieńką dziewczynkę.
Bałam się iść do innego lekarza. Dopiero koleżanka namówiła mnie na wizytę u swojej ginekolog, która wszystko mi wyjaśniła z troską i empatią. Rzeczowo, delikatnie, po ludzku... Ha! Czyli jednak się da. Kilka miesięcy później poprowadziła moją ciążę i przyjęła poród mojego pierwszego dziecka.
Mimo iż trafiłam na cudowną lekarkę i już jej nie zmienię, to ta pseudo diagnoza sprzed lat zostanie ze mną chyba na zawsze. Siedzi tam gdzieś w środku i nie daje mi spokoju. Niestety też wciąż słyszę takie historie jak moja. Dziewczyny, które idą do lekarza i słyszą potworną 'pseudo diagnozę', która ma nastawić na najgorsze. Rzucona byle jak, tak bez grama empatii.
Nie mówię, że lekarz ma gładzić po głowie i wycierać chusteczką łzy i kłamać, by pacjentka poczuła się lepiej, ale słowa można dobrać inaczej, wyjaśnić i co najważniejsze powiedzieć: 'zrobimy dodatkowe badania' (bo taka prawda, zazwyczaj jedno badanie to stanowczo za mało, by postawić diagnozę), dać znać, gdzie się udać, lub powiedzieć: 'Damy radę'.
Dlaczego o tym piszę? Bo byłam załamana i miałam farta, że koleżanka poleciła mi świetną lekarkę. Jednak warto szukać. DOBRZY lekarze także gdzieś tam są".
Czytaj także: https://mamadu.pl/145585,jak-zajsc-w-ciaze-jak-wyglada-in-vitro-rozenek-o-swoim-przypadku