Ankudowicz wyznała, że poroniła. Też to przeżyłam. Powiem wam, dlaczego należy o tym mówić głośno
"Jestem mamą dwóch wspaniałych dziewczynek. Jednak na zawsze zostanie ze mną to, że w ciążach byłam trzech. Nie myślę o tym często, ale gdy trafiłam na post Katarzyny Ankudowicz, choć minęły już 3 lata, wszystko wróciło. Aktorka przyznała, że poroniła, a najtrudniejsze było czekanie na to, jak ciąża sama się usunie. Znam to z własnego doświadczenia. Dla mnie były to 4 najdłuższe tygodnie w moim życiu...
Miesiące, kiedy nie mogłam powiedzieć, ani że jestem w ciąży, ani że w niej nie jestem. Miesiące, w których byłam sama, bo czułam, że nikt mnie nie zrozumie... Przeżyłam to co Ankudowicz. Cierpiałam w milczeniu i samotności, ale teraz wiem, że należy o tym głośno mówić.
14 lutego rano zrobiłam test. 2 kreski. Po 6 latach starań taki prezent i to na Walentynki. Totalny obłęd. Po dziesiątkach testów, które mówiły, że kolejny okres tylko się spóźnia. Czułam, że unoszę się nad ziemią. Gdy poszłam do mojego lekarza, potwierdził ciążę, ale prosił, by jeszcze nie pochodzić do tematu zbyt dużym optymizmem. "Na spokojnie poczekajmy z radością jeszcze kilka tygodni". Trochę mnie to zdziwiło, nie pamiętam takich słów z czasów, gdy byłam w pierwszej ciąży, a może teraz byłam bardziej na to wyczulona?
Niestety, choć wszystko wyglądało obiecująco, w 9. tygodniu pojawił się ból brzucha i krwawienie. Przerażona natychmiast wyszłam z pracy i udałam się do gabinetu, gdzie dostałam leki na podtrzymanie ciąży, ale bez dużego optymizmu ze strony lekarza. Coś na zasadzie "spróbujmy", ale nie było w tym nawet odrobiny "będzie dobrze". Pierwszy raz poczułam lęk i bezradność.
Niestety kilka dni później dostałam gorączki. Dopadło mnie jakieś przeziębienie. Przerażona leczyłam się domowymi sposobami, modląc się, by było dobrze. Obydwoje z mężem byliśmy załamani. Absolutnie nie umieliśmy sobie radzić z tym, co się dzieje. Nie umieliśmy sobie dodać otuchy i nie chcieliśmy przyznać, że tracimy nadzieję. Musiałam z kimś pogadać... z jakąś kobietą.
Czułam, że nikt mnie nie zrozumie. Nie znałam nikogo, kto by miał takie doświadczenia (przynajmniej tak mi się wydawało). Powiedziałam, więc znajomej, która była w ciąży. Chyba podświadomie poczułam, że ona najbardziej będzie umiała mnie wesprzeć. Nie dawała złudnych nadziei, ale jednocześnie dodawała otuchy. Dała mi przestrzeń, ale czułam, że jest blisko.
Kolejne dwa tygodnie to wizyty, które na zmianę rozbudzały nadzieję i ją gasiły, by ostatecznie usłyszeć, że zarodek się jednak nie rozwija i dziecka z tej ciąży nie urodzę. Lekarz jednak stwierdził, że najlepiej byłyby poczekać, by ciąża sama się usunęła. Dzięki temu organizm w naturalny sposób najszybciej wróci do formy i będziemy mogli od razu rozpocząć starania o kolejną ciążę. Ostrzegł jednak, że może to potrwać aż 4 tygodnie.
Czekałam. Niczym bomba z opóźnionym zapłonem, na "ten dzień" i starałam się żyć normalnie. Starałam się nie myśleć o ciąży, gdy cały mój organizm mi to usilnie próbował komunikować (poziom hormonów nadal był wysoki, więc miałam już pierwsze objawy ciąży). Starałam się ignorować zgagę czy napady wieczornego głodu. Nabrzmiałe piersi czy senność. Miałam nadzieję, że pod luźnymi sukienkami ukryję brzuch. Nieciążowy, ale jednak opuchnięty, który w jeansach potwornie boli. Liczyłam na to, że się nie rozryczę, gdy pojawi się temat ciąży. Huśtawka emocji i mętlik w głowie nie pozwalały mi spokojnie spać. Byłam potwornie zmęczona.
Chodziłam do pracy i wracałam do domu, nie chciałam nikogo widzieć. Nie umiałam się śmiać, nie chciałam się z nikim spotykać. Bałam się, że ktoś rzuci coś o ciąży czy dzieciach i pęknę. A tak przecież świetnie sobie radzę. Czasem gdy starsza córka szła spać, kładłam się obok niej i płakałam. Marzyłam, by to się skończyło. Ale wtedy nie opłakiwałam dziecka. Chciałam już tak bardzo przestać żyć w zawieszeniu. Wisieć nad przepaścią. Być między ciążą a nieciążą.
Po 4 tygodniach poczułam się źle i wiedziałam, że nadszedł "ten moment". Niestety dopadło mnie w pracy, nie mogłam się ruszyć z firmowej toalety. Myślałam, że tam umrę. Takiego fizycznego bólu nie czułam nigdy w życiu. Mąż po mnie przyjechał, a ja myślałam, że nie dam rady dojść do drzwi. Ledwo weszłam na 3 piętro, trzymając się ściany. Resztę wieczoru w okropnym bólu spędziłam w wannie, kolejne dni też nie były łatwe. Trzymałam się kurczowo myśli, że choć boli, to przede wszystkim nareszcie koniec mojej psychicznej męki. Że w końcu moje ciało nie będzie w tej pustej ciąży.
Choć poczułam się lepiej, nadal plamiłam. Po kilkunastu dniach dostałam dużego krwotoku i prawie straciłam przytomność. Lekarz stwierdził, że o ile macica ładnie się oczyściła, to w szyjce są skrzepy, które nie chcą się same usunąć, wywołując krwotok. Niestety ze względu na obowiązujące prawo w gabinecie nie może zrobić absolutnie NIC, poza wystawieniem skierowania do szpitala.
Był już maj. Na izbie przyjęć szpitala było pełno pań w pięknych wiosennych sukienkach, podkreślających ciążowe brzuszki. Kobiet, które już poczuły skurcze lub lada dzień wezmą swoje maleństwo w ramiona. Jedne po KTG wychodziły do domu, inne ktoś zabierał na oddział. Przez 8 godzin mojego czekania przewinęło się ich kilkanaście. Ciężko przez tyle czasu nie pomyśleć choć raz "to mógłbym być ja"... tortura. Pierwszy raz pojawiła się złość, że bezduszny system skazuje mnie na takie męki. Mnie, która nie urodzi, skazuje się na siedzenie i patrzenie na te szczęśliwe kobiety.
Ostanie długie tygodnie wypompowały mnie emocjonalnie. Widok ciężarnych w szpitalu nie pomógł, ale to nie był koniec. Brak empatii lekarza, bolesne badanie, olewczy stosunek i tekst: "że może ja wcale w ciąży nie byłam, a tylko mam obfity okres", a potem kolejne badanie, bo pierwszy lekarz nie sporządził notatki... Marzyłam, by zniknąć, przestać myśleć i po prostu się rozpłynąć.
Dostałam receptę na tabletki. Poczułam ulgę. Może nareszcie ten koszmar się skończy? Jednak okazało się, że recepta była źle wystawiona, a ja zaczęłam się odbijać od drzwi w każdej aptece. Za piątym razem trafiłam na kobietę, która doprowadziła mnie do łez. Łez wdzięczności. Jako pierwsza, zamiast sztywno trzymać się przepisów, chciała mi pomóc. Kazała napisać oświadczenie i powiedziała, że sama skontaktuje się ze szpitalem. Poczułam, że jest pierwszą osobą, która zrozumiała moje cierpienie... która chce, bym poczuła ulgę jak najszybciej.
Byłam zmęczona, załamana i wściekła. Miałam żal do rządzących. Czy już moje cierpienie nie było wystarczające? Czy trzeba było zaostrzyć przepisy, bym w takiej sytuacji jak moja, musiałam przechodzić przez taki emocjonalny roller coaster? Przecież wystarczyłaby lek przypisany w gabinecie, zwolnienie i święty pokój w domu. To i tak byłoby ciężkie, a czemu zapragnęli mi dowalić jeszcze bardziej?
14 maja miałam USG, po tabletkach wszystko się oczyściło. Moje ciało nie było już w ciąży. Jednak mój organizm był tak wymęczony, że lekarz zalecił, by jednak poczekać z kolejnymi staraniami, aż się zregeneruję.
Przez cały ten czas poza lekarzami i mężem rozmawiałam tylko z jedną znajomą o tym, co czuję. Choć znacznie częściej trzymałam to w sobie i cierpiałam po cichu, bo nie chciałam stresować ciężarnej. Gdy myślałam, że to już przepracowałam, pojawił się kryzys... bo gdyby nie poronienie, zbliżałby się termin porodu, a ja właśnie mogłam pakować torbę do szpitala. Myśl, że w tym miesiącu zastałabym mamą po raz drugi, była silniejsza niż zdrowy rozsądek. Ale teraz miałam więcej siły, by mówić głośno o tym, co mnie spotkało. Pomyślałam, że może to czas, że to mi pomoże sobie poradzić i zamknąć ten etap.
Nadal nie umiem o tym rozmawiać z każdym i nie zawsze umiem mówić o wszystkim, ale zrozumiałam, jak bardzo ważne jest, by jednak mówić o poronieniu głośno. Mówienie głośno pomaga ułożyć sobie w głowie, ale i zrozumieć, że takie rzeczy się zdarzają, że nie ma w tym niczyjej winy. Mój ginekolog, dopiero gdy zaszłam w kolejną ciążę i było już wiadomo, że będzie ok, przyznał, że zaledwie jedna na dziesięć jej pacjentek zachodzi w drugą ciążę bez problemów i poronień.
Gdy zaczęłam mówić o swoich doświadczeniach, zaczęły się otwierać koleżanki i znajome... okazało się, że większość z nich przeszła poronienie, ciążę pozamaciczną, puste jajo płodowe. Nie miałam pojęcia, że większość zobaczyła dwie kreski, miała nadzieję, a potem nie została mamą. I wiecie, co jeszcze je łączyło? Większość była sama, bo nie wiedziała, że ktoś obok przechodzi lub przechodził dokładnie to samo. Cierpiała w samotności.
Historie o poronieniach za rzadko wychodzą na światło dzienne, a poronienia nadal traktowane są jak jeden z tematów tabu. Ja, mówiąc o poronieniu, zaczęłam czuć się lepiej, ale i zrozumiałam, że mówiąc o tym głośno, mogę komuś dodać otuchy i siły, by przejść ten trudny czas. Dać komuś poczucie, że choć przeżywa osobisty dramat, to nie jest z tym sama. Że może do mnie przyjść, jeśli tylko tego potrzebuje. Pogadać. Popłakać. Pomilczeć".
Czytaj także: https://mamadu.pl/138181,poronienie-jak-czesto-dochodzi-do-poronienia