Żadna prośba ucznia nie dziwi mnie tak, jak wymysły rodziców. Jestem korepetytorką i mam dość

Agnieszka Miastowska
Na kilku stronach o korepetycjach widnieje mój numer telefonu, więc obcy głos w słuchawce, który przedstawia się jako mama ucznia, mnie nie dziwi. Pani zaczyna rozmowę od tego, że jej córka ma do przeczytania lekturę, a z niej do napisania wypracowanie. Zastanawiam się, kiedy mam czas z nią popracować, tymczasem w słuchawce słyszę: "więc napisałaby pani jej to wypracowanie. Tylko na piątkę ma być. Na piątkę, bo córka chce 5 na koniec roku i jak teraz dostanie 4, to jej średnia nie wyjdzie!". Rodzice, czy wyście poszaleli!?
Rodzice kupują oceny u korepetytorów. Uczniowie dostają oceny za nic
Z wykształcenia jestem polonistką, z zawodu nauczycielką języka polskiego, ale nie pracuję w szkole. Po praktykach uznałam, że pracy poszukam gdzie indziej, a korepetycjami będę sobie tylko dorabiać.
Przychodzą do mnie i 19-letni maturzyści, i dzieci z 6 klasy podstawówki. Anegdot ze spotkań z uczniami mam więc mnóstwo, ale żadna niewiedza, wpadka czy niegrzeczne zachowanie ucznia nie zszokowało mnie tak jak to, co wyczyniają rodzice.


A apogeum ich głupoty przypada tradycyjnie na okres przedegzaminacyjny – dokładnie przed maturą i egzaminem 8-klas lub wystawianiem ocen.

Ocenoza polska

Kto sam chodził do polskiej szkoły, ten wie, że oceny są najważniejsze. I wcale nie mam na myśli tego, że tak twierdzą wszyscy nauczyciele czy wszyscy rodzice. Jednak system skoncentrowany jest wokół ocen.

Na każdej lekcji jesteś aktywny, kreatywny i zaangażowany? Super, ale z ostatniej kartkówki miałeś punkt za mało. Na koniec roku ocena niżej niż chcesz, bo liczą się oceny wystawione na czerwono – nie twoje chęci czy postęp w nauce.

Mówisz rodzicom, że poszło ci dobrze i dostałeś czwórkę? Pytają cię, czemu nie piątkę. Nie brakuje też samych uczniów, którzy są "prawidłowo" wytresowani i sami dobrze już wiedzą, że ocena w dzienniku ważniejsza jest niż realna wiedza, nauka czy rozwój.
Niektórzy z nich są w stanie wykonać każdy plakat, gazetę szkolną czy makietę wymagającą wielogodzinnej pracy, która zaraz po ocenieniu zostanie wyrzucona do kosza albo kurzy się w szkolnej piwnicy.

Tylko po to, żeby dostać ocenę wyżej. Mój kolega raz całą noc robił makietę na wf! Na wf, bo chciał mieć szóstkę, ale przecież nie biegał jak rasowy sportowiec.

To wszystko absurdy polskiej szkoły, które jednak za murami szkoły się nie kończą. Bo rodzice wiedząc, że nie ma nic ważniejszego niż oceny, są w stanie nawet za nie zapłacić.

Nigdy nie dzwonią do mnie uczniowie, to zawsze ich rodzice. – Wie pani, moja córka ma do przeczytania... (tu wstawcie jakąkolwiek lekturę), ale ona nie ma teraz na to czasu, ochoty, no a musi na jutro napisać z tego wypracowanie – wyjaśnia głos w słuchawce.

I naprawdę daleko mi do belferyzmu i powtarzania, że uczeń ma wkuć, co mu pod nos podłożą bez dyskusji. Są książki, przez które w liceum nie byłam w stanie przebrnąć i nigdy nie zamierzam ich nadrabiać. Jednak wiedząc, że wypracowanie jest wymagane w klasie maturalnej, zadałabym sobie trud napisania go przynajmniej na podstawie bryków czy ściąg.

Córeczka olewa, mamusia płaci

I to jest drugi problem rodziców. Nawet nie sam fakt, że pokazują nastolatkom, że można oszukiwać, bo skostniały system edukacji nie zasługuje, by być w stosunku do niego w pełni fair, ale że nie pozwalają im wziąć odpowiedzialności za własne decyzje.

Nie chciało ci się przeczytać książki? Okej, miałaś masę innej pracy domowej, nie zdążyłaś, a może po prostu była nudna jak flaki z olejem i dałaś sobie spokój. Ale teraz albo przyjmij jedynkę z godnością albo zadaj sobie minimalny trud napisania pracy korzystając z wujka Google.

Mama jednak nie tylko prosi mnie o napisanie wypracowania za córkę, ale zaznacza mi z góry, że oczekuje, że zostanie ono ocenione na piątkę. Jeśli się nie uda, to jej córka na koniec roku uzyska jedynie czwórkę, a to nie ma prawa się zdarzyć!

Mama kompletnie nie rozumie jednak, że system, któremu hołduje, nie zagwarantuje jej córce piątki, nawet jeśli wypracowanie napisze polonistka. Inna nauczycielka, która również choruje na ocenozę, może ocenić wypracowanie sugerując się poprzednimi dokonaniami uczennicy. "Błędów w pisowni brak, ale bez polotu jak zawsze, czwóreczka".

Ocen nie wymienicie na punkty

Po trzecie i najważniejsze, po co właściwie płacić za oceny? Czy rodzice powariowali i wydaje im się, że oceny są niczym bitcoiny albo punkty wymieniane na nagrody?

No wiecie, że niby dostajecie oceny do dziennika czy Librusa, ale potem da się je przełożyć na złotówki albo przynajmniej jakiś upominek, nowy mikser, kontro premium na Spotify, hot-doga na Orlenie czy legitymację, która zapewni pierwszeństwo w rekrutacji na studia. Oceny nawet w liceum nie mają zresztą nic wspólnego ze studiami, bo na nie liczy się wynik z matury.

Cyferka, która ląduje więc w dzienniku, może oczywiście być swego rodzaju symbolem tego, że wasze dziecko dany materiał opanowało. Nigdy nie jest jednak w pełni współmierna, nie ocenia jego starań, realnej wiedzy, kreatywności, nie jest odbiciem godzin, które spędziło na nauce.

Nawet jeśli nie jest kupiona, i tak nie jest uzyskana w pełni fair. Czasem "oszustem" jest nauczyciel, czasem uczeń. Gramy w kotka i myszkę, ale w tej historii zastanawia mnie jeszcze jedno.

Mama dziecka będzie wiedziała, że ocena nie ma nic wspólnego z jego wiedzą czy przynajmniej staraniami. Dziecko nauczy się nie tylko, że można oszukiwać, ale także, że mamusia załatwi za niego każdy kłopot, który sam sobie stworzył. Będzie też wiedziało, że jego ocena to wydmuszka.

Po co wam te piątki?

Dla kogo więc "Pani Mama" kupiła ocenę? Nie dla siebie i nie dla córki, bo przecież zdają sobie sprawę z małego przekrętu. Dla mnie też nie. Zaimponować chcą więc nauczycielce? Której naprawdę poza godzinami pracy nie interesuje tabelka dziennika?

Dziewczynka chce pochwalić się świadectwem przy koleżankach? Które dobrze wiedzą, ile z ocen, które same miały, są efektem używania telefonu pod ławką, płacenia korepetytorom czy przekupywania starszej siostry do pomocy?

A może trzeba pokazać babci świadectwo z paskiem i dostać pieniążki na najnowszego nowego smartfona z jabłuszkiem? To byłaby chyba jedyna korzyść takiego oszustwa.

Nawet jako nauczycielka mam gdzieś to, czy uczniowie próbują belfrów oszukać, daleko mi do umoralniania. Dziwi mnie jednak to, jak rodzice sami napędzają bezsensowną ocenową spiralę. "Pani napisze, ja kupię, dziecko odda nauczycielce i dostanie piątkę". Pytanie po co?

Nikt nic na tym nie wygra, nikt nie straci. No może poza tymi 60 złotymi, które straciłam, odmawiając napisania "wypracowania na piątkę". Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nauczycielka oceniła je "tylko" na czwórkę.