29 lat temu była zmuszona do urodzenia dziecka z bezczaszkowiem. Przez wyrok TK koszmar wrócił

Agnieszka Miastowska
"Był marzec 1992 roku. Nosiłam w sobie bezczaszkowca, czyli dziecko z mózgiem wylewającym się znad kości twarzoczaszki. Na początku siódmego miesiąca dziecko we mnie umarło, ale to nie był koniec piekła" — wyznaje Krystyna z Tarnowskich Gór. Jej historia wydarzyła się 29 lat temu, kiedy istniało to samo prawo aborcyjne, które właśnie powróciło za sprawą wyroku Trybunału Konstytucyjnego.
Urodziła dziecko z bezczaszkowiem. Po zmianie prawa aborcyjnego to wróci Unsplash / @Kevin Laminto
Moją bohaterkę znalazłam w Internecie. Skomentowała post na temat zaostrzenia prawa aborcyjnego, które w Polsce stało się faktem. Jej komentarz był pełny nie tylko emocji, ale i przemyśleń dotyczących własnej historii, która wydarzyła się właśnie wtedy, gdy obowiązywało podobne do dzisiejszego prawo aborcyjne.
Wyrok Trybunału Konstytucyjnego sprawił, że do Krystyny powróciły wspomnienia jej własnej ciąży z dzieckiem, które nie miało szans na przeżycie.


Sama nie chciała wtedy podejmować decyzji o aborcji — o wadzie dziecka dowiedziała się w 9. tygodniu, lekarka nie powiedziała jej jednak tego wprost. Inni lekarze wad płodu nie zauważyli.

Chciała jednak godnego zakończenia ciąży i życia swojego dziecka. Niestety tamto prawo nie było dla niej łaskawe. Teraz pragnie dla swoich córek możliwości wyboru i boi się, czy nie przeżyją tego, co ona. Oto jej historia.

Wada letalna mojego dziecka — Krzysia

W 9. tygodniu ciąży lekarka zauważyła, że z płodem coś jest nie tak. Napisała na karcie ciąży "wada letalna płodu". Powiedziała, że muszę myśleć teraz o sobie, żeby nic mi się nie stało, żebym mogła nadal być mamą dla mojego 5-letniego synka.

Do mnie niewiele docierało, jakby między mną a lekarką była gruba ściana. W pamięci utkwiły mi tylko słowa, że ciąża sama się rozwiąże — dojdzie do samoistnego abortowania płodu. Dziecko nie ma szans na przeżycie, ale nie można go też zgodnie z prawem usunąć.

Czego i tak bym wtedy nie zrobiła. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że dziecko jest chore. Jestem osobą wierzącą i wierzyłam, że "jak Bozia dała dzieciątko, to jest to zdrowe dzieciątko".

Poza tym w ciąży miałam robione USG cztery razy i tylko na pierwszym lekarka "coś" widziała. Pozostali lekarze nie wspominali o żadnych wadach, jeden z nich powiedział nawet, że jeśli dziecko urodzi się o czasie, to wyrośnie z niego "chłop jak dąb".

Uznałam, że tamta lekarka się pomyliła. Był marzec 1992 roku i istniało to samo prawo aborcyjne, co teraz. Zaczął się początek siódmego miesiąca mojej ciąży i okazało się, że dziecko we mnie umarło.

Lekarze położyli mnie na sali septycznej, podłączyli wszystkie kroplówki i... czekali. Prawo zabraniało im wykonania cesarskiego cięcia mimo tego, że dziecko już nie żyło. Rodziłam martwe dziecko przez cztery dni.

Co dwa tygodnie zbierała się Komisja Etyczna i decydowała czy dalej będę otrzymywała kroplówki, czy dostanę silniejsze leki, czy będzie można wywołać poród.

Cesarskie cięcie nie było rozwiązaniem, bo prawo zezwalało na nie wyłącznie przy ciąży powstałej w wyniku gwałtu lub kazirodczej albo wtedy, gdy odbyła się rozprawa sądowa i sąd zezwolił na usunięcie płodu.

Leżałam więc skazana na ich łaskę pod kroplówkami. Przez cztery dni odczuwałam bóle co trzy minuty. Nie odłączali mi kroplówek nawet nocą. Gdyby nie mój mąż, zapewne umarłabym na szpitalnym łóżku, a mój 5-letni wtedy syn zostałby półsierotą.

Mąż jeździł wtedy tirem po Europie, woził kawę. Przyszedł do lekarza z kopertą i reklamówką zagranicznej kawy. Wyobraźcie sobie, ile kobiet musiało wtedy umierać, bo nie każdą było stać na łapówkę dla lekarza.

Po wizycie mojego męża dostałam zastrzyk i po kilku godzinach zaczęła się akcja porodowa. Dziecka nikt mi nie pokazał. Widziałam, jak lekarka wrzucała coś do zielonej, plastikowej miski — prawdopodobnie moje dziecko i łożysko. Powiedziała mi wtedy, że to dla mojego dobra — "jeśli go pani zobaczy, nie będzie chciała pani już nigdy mieć dzieci".

Obok mnie na sali leżała młodziutka dziewczyna, miała przy sobie zdrowe dziecko. Zajmowała się nim, karmiła je piersią, przewijała. Przez całą ciążę nie była u ginekologa i nie miała żadnych badań, więc wylądowała razem ze mną na septycznej sali.

Jej widok nie tylko mnie drażnił, ale wręcz fizycznie bolał. Ja nie miałam nic, a ona właśnie przeżywała pierwsze chwile z własnym maluszkiem.

Dzień po wywołaniu porodu usłyszałam słowa salowej: to pani urodziła tego bezczaszkowca? Jak ona tak mogła tak powiedzieć o moim upragnionym i wymarzonym dziecku!? Miałam ochotę ją udusić. Zalałam się łzami i wpadłam w furię. Musieli mi podać leki uspokajające.

Synka widział tylko mąż, gdy zaniósł ubrania i białą trumienkę do szpitala. Mój 5-latek tak czekał na brata, w zamian tego dostał biały kwiatuszek, który mógł położyć mu na trumience.

Po tym wszystkim nie umiałam patrzeć na dzieci. Starszego syna wzięła do siebie moja mama, bo nie mogłam się już nim zajmować. Przestałam mu dawać jeść, nie ubierałam go, nie myłam. Przestał dla mnie istnieć.

Moja psychika całkiem wysiadła. Nie dostałam żadnej psychologicznej pomocy w szpitalu. To moja sąsiadka zauważyła, że nie śpię, nie jem, nie piję, tylko leżę w łóżku.

To ona załatwiła mi kontakt do szpitalnej psycholog, która zaczęła mi pomagać.

Po ośmiu miesiącach znowu zaszłam w ciążę, miało to być lekarstwo na moją skołataną duszę. Pani psycholog przyjeżdżała nadal, widziała, że odrzucam to dziecko.

To były miesiące ciężkiej pracy. Dopiero gdy moja córka miała 5 miesięcy i zaszłam w kolejną ciążę, nastąpił przełom. Próbowałam się z tego wszystkiego podnieść. Do tej pory żyję tamtą historią.

Gdy usłyszałam, że przywrócili prawo antyaborcyjne, to się rozpłakałam. Zabrałam moją niepełnosprawną córkę do auta i ledwo widząc świat, pojechałam na cmentarz do Krzysia, którego salowa nazwała "tym bezczaszkowcem".

Sama nie chciałam wtedy myśleć o aborcji. Nie wierzyłam w to, że moje dziecko jest chore, że Bóg mi to zrobił, a lekarze nie ostrzegli mnie wprost.

Może nie widzieli, może wiedzieli, że i tak nie mogą mi pomóc. Chciałam jednak godnego zakończenia ciąży, jego życia, godnej opieki na sali porodowej, cesarskiego cięcia.

Chciałabym, żeby Polki mogły same decydować, co zrobią w takiej sytuacji, bo wiem, jak ciężkie przeżycia wiążą się ze śmiercią własnego dziecka. Nie chciałabym, by moja córka ani żadna inna kobieta musiała przechodzić przez to, co sama przeszłam.