Nauka samodzielności to inwestycja w odpowiedzialność i pewność siebie dziecka. Mając pewne umiejętności, kilkulatkowi łatwiej radzić sobie w codzienności, więc wzrasta także jego wiara w siebie. Czasami jednak trzeba uważać z tym, jak ta nauka wygląda. O samodzielnym robieniu w przedszkolu sałatki opowiedziała nam mama 5-latka.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Ostatnio przeczytałam w waszym portalu list od mamy, która opowiadała o zajęciach w przedszkolu, które ją zachwyciły. Chodziło o cotygodniowe 'lekcje techniki', na których kilkulatki mają się uczyć takich umiejętności jak wiązanie butów czy samodzielne robienie kanapek. Faktycznie to wydaje się fajny pomysł w czasach, kiedy nadopiekuńczy rodzice w wielu sprawach wyręczają swoje dzieci" – zauważa nasza czytelniczka.
Dodaje też trochę o doświadczeniach ze swoimi dziećmi: "Sama mam jedno dziecko w wieku przedszkolnym (dwójka starszych jest już w szkole) i widzę, jak czasami mamy w szatni zakładają dzieciom kapcie i niosą je na rękach korytarzem do przedszkolnej sali. Uważam, że to plaga współczesnych czasów, przez co wychowujemy wyjątkowo niesamodzielne pokolenie.
Moje dzieci nie tylko uczyły się samodzielności w domu, bo zawsze uważałam, że warto wykorzystywać ich ciekawość i chęć pomagania w domowych obowiązkach. Dlaczego 2-latek ma nie rozwieszać prania, a 6-latek pomagać we wkładaniu naczyń do zmywarki?
Trójka moich dzieci w przedszkolu również uczyła się takich umiejętności, o których pisze tamta mama, choć nie było przeznaczonych na to specjalnych zajęć. Panie w ciągu dnia wykonywały z dziećmi po prostu takie zadania, ucząc je samodzielnego krojenia, robienia kanapek, składania ubranek itp.".
Dzieci będą jadły grzyby?!
Mama trójki opowiada o tym, czym ostatnio zaskoczyły ją nauczycielki: "Teraz najmłodszy syn także ma takie zajęcia w przedszkolu: robią kanapki, uczą się sznurować buty, samodzielnie przebierać i składać ubrania. Ostatnio na tablicy informacyjnej pojawiło się ogłoszenie, że w kolejnym tygodniu dzieci będą robiły sałatkę jarzynową i każdy przedszkolak otrzyma od wychowawcy na kartce jeden produkt: składnik sałatki, który musi przynieść.
Dzieci miały do przygotowania gotowaną marchewkę, jajka na twardo czy do kupienia majonez i groszek w puszce. Nawet nie wiecie, jakie było moje zdziwienie, kiedy mąż tego dnia przyprowadził syna z przedszkola i wręczył mi kartkę z prośbą dla nas. Okazało się, że panie kazały mojemu Tymkowi przynieść marynowane grzyby. Żałowałam, że sama go nie odebrałam i nie poszłam od razu z tą kartką na rozmowę do wychowawczyni.
Po pierwsze, kto to słyszał, żeby podawać dzieciom do jedzenia grzyby. To 5-latki, które jeszcze długo nie powinny mieć leśnych grzybów w ustach. Nawet gdybym takie grzybki miała w domu, nie chciałabym ryzykować, że zebrałam jakieś okazy, które błędnie oceniłam jako jadalne i przez moją pomyłkę któryś maluch by się otruł. Po drugie, to nie wydaje mi się, żeby grzyby marynowane były produktem na podstawowej liście składników sałatki jarzynowej. Bez nich przecież można się obejść!
Dla mnie to jakiś skandal, że nauczycielki w ogóle wpadły na taki pomysł, by dodawać grzyby do sałatki jarzynowej, którą będą robiły i jadły dzieci. Absolutnie nie zamierzam spełnić ich prośby. Co więcej, pójdę do nich w najbliższym czasie z pytaniem, jaki zamiennik grzybów może mój syn przynieść i nie zgodzę się na to, by jadł sałatkę, jeśli te grzyby kazano jeszcze komuś innemu przynieść, kto może nie ma pojęcia, czym to grozi. Myślę, że gdybym zgłosiła sprawę do sanepidu, to może nauczycielki by się otrząsnęły z takich głupich pomysłów" – kończy wiadomość mama przedszkolaka.