Kiedy posyłamy dziecko do przedszkola, wierzymy, że jest w dobrych rękach. Najlepszych z możliwych. Ufamy nauczycielkom, że mają dobre intencje i serce przepełnione tym, co najcenniejsze. Mamy nadzieję, że nie zabraknie im do naszego dziecka cierpliwości, że wesprą je w trudniejszym momencie. A jak to widzą wychowawczynie w przedszkolu? Nieco inaczej.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Czytam te wszystkie ociekające lukrem wiadomości o słodkich bąbelkach w przedszkolu i czasami krew mnie zalewa. Dlaczego nikt nie mówi, jak to wygląda naprawdę? Z naszej strony, strony nauczycielki?" – czytamy we wstępie listu.
Tak, kocham dzieci, ale...
"Mogę o sobie powiedzieć, że jestem nauczycielką z powołaniem. Mam w sobie mnóstwo cierpliwości i takiego wewnętrznego spokoju. Już w liceum wiedziałam, w którym kierunku chcę pójść. Czułam, że praca w przedszkolu to jedyna słuszna droga. Nie wyobrażałam sobie inaczej. Od 7 lat 'stoję na posterunku' i czuwam nad tymi maluchami. Jestem przy nich na dobre i na złe.
Przywiązuję się do moich podopiecznych i potem strasznie trudno mi się z nimi rozstać. Kiedy opuszczają przedszkolne mury i wyfruwają w świat, ronię łzę wzruszenia. A potem przychodzą kolejne skarby i zaczynamy nową przygodę. Kocham te dzieciaki, ale... No właśnie, jak to w życiu bywa, zawsze musi być jakieś: ale.
Trend spadkowy
Z roku na rok obserwuję spadkowy trend, jest coraz gorzej. Dzieciaki zawsze były rozpieszczone, ale to, co się teraz dzieje, to przechodzi już wszystkie granice. W tym roku dostałam nową grupę 3-latków. Super brzdące, nawet się szybko 'zadomowiły'. Byłam nimi zauroczona, ale gdy przyszło co do czego, to się okazało, że połowa z nich nawet nie umie samodzielnie zębów umyć. Jak twierdzą te dzieciaki, rodzice ich we wszystkim wyręczają.
Tak samo po śniadaniu, nikt nie odnosi talerzyka. Wstają od stołu, nawet krzesełka nie wsuną. Cud, że te moje przedszkolaki same kanapeczki do rączki biorą i jedzą, ale z zupką, czy drugim, to już jest gorzej. Siadają księżniczki i książęta i czekają, aż służba (czyli my) ich nakarmi. I co ja mogę? Jesteśmy we trzy, dzieci gromadka. Nawet jakbyśmy się rozdwoiły, to byśmy rady nie dały.
Pokazujemy, jak trzyma się łyżkę, widelec, bo niektórzy to nawet tego nie są nauczeni. Uczymy wycierania buzi, picia z kubeczka bez wylewania kompotu na siebie. I tak przez cały dzień, na każdym kroku. Nie ma chwili oddechu, spokojnej zabawy, bo ciągle jest coś. Ciągle komuś trzeba pomóc i kogoś wyręczyć. Coś za kogoś zrobić i po kimś posprzątać.
I to absolutnie nie chodzi o to, że ja bym chciała usiąść, pachnieć i patrzeć, jak dzieci się same bawią. Ja chcę je uczyć, doskonalić, pokazywać im nowe rzeczy. Ale my nie możemy pójść do przodu, robić nowego, odkrywać i poznawać, bo te przedszkolaki podstaw nie są nauczone. Kto zawinił? Przepraszam, ale rodzice.
A kiedy patrzę, jak w szatni te matki klęczą przed dziećmi i zakładają im buty, to wszystko staje się jasne. Nie mam już żadnych wątpliwości. Zastanawiam się tylko: dlaczego? Dlaczego rodzice odbiegają dzieciom możliwość nauki, nabywania nowych umiejętności? Czyżby nie wierzyli w ich zdolności? No bo nie uwierzę, że celowo podcinają im skrzydła".