Wakacje za pośrednictwem biur podróży w formie all inclusive to zmora wśród naszych rodaków. Taka forma odpoczynku ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. Monika, nasza czytelniczka, opowiedziała, dlaczego jako mama je polubiła, ale zwykle wybiera takie oferty, gdzie wie, że nie spotka Polaków.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Monika to mama dwójki małych dzieci, która przed tym, jak została rodzicem, raczej aktywnie spędzała wakacje. "Ostatnio wszędzie czytam o tym, że wakacje na all inclusive są kiepskie, że to właściwie wstyd i że z Polski jeżdżą na nie tzw. Janusze biznesu. Muszę przyznać, że bardzo długo sama byłam zdania, że to tani sposób na urlop, na którym się leży nad basenem i korzysta z 'darmowego' jedzenia i picia" – opisuje swoje podejście.
"Jakoś zawsze mnie to odpychało. Kiedy nie miałam dzieci, zwykle z mężem sami organizowaliśmy wyjazdy i wybieraliśmy na urlopy jakieś tropikalne kierunki. Kiedy zostałam mamą (a teraz mam już 2 dzieci), stwierdziłam, że może jednak to wcale nie jest taki zły sposób na urlop. Kiedy masz pod opieką dziecko (albo dwoje jak my z mężem obecnie), nagle na wakacjach masz inne priorytety.
Spanie w hostelach, byle tylko było taniej, trochę staje się uciążliwe. Ważniejszy jest czysty pokój, miejsce do przewijania malucha i wybór jedzenia, aby każdy z rodziny coś mógł zjeść. Nie szkoda ci już aż tak pieniędzy na lepszy hotel, bo wiesz, że dziecko nie zje przecież lokalnego jedzenia na środku ulicy w Tajlandii (mam takie odczucia, przynajmniej jeśli chodzi o moje dzieci)".
Rodzicom łatwiej na all inclusive
Nasza czytelniczka mówi, że zmieniła zdanie o wakacjach z biurem podróży: "Przewartościowujesz też swój odpoczynek, bo nawet jeśli uwielbiasz aktywny czas, to z 3-latką i niemowlakiem jest to bardzo trudne na wakacjach. Oczywiście teraz na wyjazdy zabieramy chustę i kompaktową spacerówkę, żeby móc coś jednak zwiedzić z dziećmi, ale to dużo mniej aktywny urlop.
Nie ukrywam jednak, że razem z rodzicielstwem odkryłam wygodę, jaką niosą ze sobą wakacje w hotelu z pełnym wyżywieniem i atrakcjami np. basenem, z którego mogę skorzystać z 3-letnią córką. Przeprosiłam się z taką formą urlopu i przyznaję, że w niektórych sytuacjach to fajny pomysł na wypoczynek.
Muszę jednak powiedzieć, że wybieram takie wakacje za pomocą jednego kryterium: musi to być kierunek mało uczęszczany przez Polaków. Zwykle udaje się, wybierając nieco droższe hotele i kraje, w których z pogodą bywa różnie. To takie wyznaczniki, które zwykle oznaczają żenujące sytuacje w hotelach z udziałem naszych rodaków. Tam, gdzie jest tanio i zawsze jest ciepło, najczęściej są też Polacy robiący wiochę".
Byle najdalej od Polaków
"Kiedy zaczęliśmy jeździć na wakacje z biura 3 lata temu, za pierwszym razem wybraliśmy popularną grecką wyspę i przyznaję, że było okropnie. Czułam się jak w jakimś polskim hotelu, gdzie większość turystów to byli nasi rodacy. Wszyscy zaklepywali leżaki nad basenem z samego rana, wykłócali się o drobiazgi, a od 10:00 bar był oblegany w takim stopniu, że po południu ciężko było spotkać jakiegoś trzeźwego mężczyznę. No, chyba że nie był Polakiem.
Na szczęście wtedy mieliśmy obok hotelu żwirową plażę, na której nie było parawanów, więc to tam uciekaliśmy z naszą małą córeczką. Spędzaliśmy też czas na zwiedzaniu miasteczek na wyspie, więc i tak wakacje nie były aż takie tragiczne. Jeśli jednak mogę tego cyrku uniknąć, wolę jechać na wakacje gdzieś, gdzie nie słychać na każdym kroku polskiego.
Nie ma też wtedy tylu pijanych facetów czy obrażonych kobiet, które samodzielnie zajmują się dziećmi. Takie obrazki potrafią skutecznie zepsuć wakacje. Jakoś inne narodowości nie robią wokół siebie takiej niezdrowej atmosfery, która budzi tylko zażenowanie. Przez takie otoczenie nie da się odpocząć, więc wybieram po prostu kierunki, gdzie tego uniknę" – kończy swoją wiadomość nasza czytelniczka.