Przeczytałam niedawno wypowiedź dotyczącą życia po rozwodzie. Ks. prof. Jan Krajczyński, kanonista, oficjał sądu biskupiego w Płocku, powiedział w rozmowie z PAP, że "osoby po rozwodzie żyjące w nowym związku, żyją w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa, czyli grzechu ciężkiego". Jakże bliskie te słowa mi się wydały!
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Stanowisko Kościoła katolickiego jest jasne: rozwód to grzech ciężki.
Ks. prof. Jan Krajczyński w rozmowie z PAP powiedział, że zawieranie kolejnego związku po rozwodzie to "publiczne i trwałe cudzołóstwo".
O tym, co może czuć dziecko, kiedy ksiądz wypomina jego rodzicom taki grzech, świadczy najlepiej moja historia.
Słowa te przywołały we mnie odległe wspomnienia z dzieciństwa, jestem bowiem dzieckiem ludzi, którzy żyli w grzechu ciężkim, "w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa". I chociaż ks. prof. Jan Krajczyński zdaje się nie mieć osobiście nic do mnie ("Oczywiście takie dzieci nie mogą być w żaden sposób piętnowane za winę rodziców"), podkreśla też, że moje narodziny nie pomniejszyły ciężaru grzechu stron.
A grzech to był rzeczywiście ciężki i trudny do udźwignięcia, zarówno dla nich, jak i dla mnie, ich dziecka. Mówimy o latach 80. ubiegłego wieku. O rodzinie żyjącej w niewielkiej miejscowości pod równie niewielkim miastem. O pięknych czasach, z taką nostalgią i rozrzewnieniem wspominanych przez polityków prawicy, kiedy to dzieci wychowywały się w rodzinach pełnych, z niezmienialnym zestawem rodziców różnych płci, jak Pan Bóg, Kościół i dobry obyczaj nakazują.
I w tym wszystkim ja. Dziecko rodziców, którzy mieli tylko ślub cywilny. Gdyby chociaż byli komunistami i Boga w sercu nie mieli, ale nie! Nic z tych rzeczy. Zwyczajni to tacy rodzice byli, katolicy, dokładnie tak, jak chciał Bóg dla Polski i Polaków. Swoją pierworodną córkę ochrzcili, do kościoła posyłali, na religię zapisali…
Co Bóg złączył...
Przysięgać sobie miłości do grobowej deski przed Bogiem jednak nie mogli, bo ojciec mój już kiedyś innej kobiecie ją przysięgał. A potem wziął i się rozwiódł, co było wówczas, i nadal takim pozostaje, aktem o charakterze niemoralnym oraz grzechem ciężkim, rozwiązuje bowiem to, co Bóg złączył.
Roniła więc po kątach moja mama łzy żalu, że już nigdy jej nie będzie dane do komunii przystąpić. Że nawet w Tym Ważnym Dniu, kiedy jej córka, w ciężkim grzechu spłodzona, dostąpi tego zaszczytu po raz pierwszy, ona ciała Jezusa Chrystusa przyjąć nie będzie mogła. Prosiła o dyspensę, naiwnie i w dobrej wierze, ale jakże to – chciała grzesznika, to ma i grzech.
I tak mijał rok za rokiem, moi rodzice, jako jedyni z rodziców dzieci w mojej szkole, nigdy nie przystępowali do komunii. Sytuacja ta zmieniła się, kiedy byłam w czwartej klasie, za sprawą chłopca, który przeprowadził się do naszej wsi z dużego miasta. Z rozwiedzioną mamą (Januszu, jeśli to czytasz, wiedz, że twoje pojawienie się zmieniło moje życie na lepsze!).
Dobro dzieci niejedno ma imię
Komunia komunią, ale przychodzenie do domu grzeszników po kolędzie i zbieranie datków na budujący się kościół, księdzu proboszczowi nie przeszkadzało. Musicie bowiem wiedzieć, że tak jak inne dzieci z naszej miejscowości, chodziłam do kościoła w sąsiedniej wsi. 9 km pieszo, w śnieg, deszcz i słońce. Zimą w grudniowej ciemności, codziennie, z lampionem roratnim w dłoni. Ja, córka grzeszników.
I właśnie podczas jednej z takich wizyt duszpasterskich w naszym skalanym grzechem domu, usłyszałam, jak ksiądz mówi do mojej mamy:
– Niech pani się rozwiedzie dla dobra dzieci, bo żyje pani w grzechu.
Miałam wtedy 8 lat, mój brat miał urodzić się za trzy miesiące. Nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób to, że moi rodzice się rozwiodą, miałoby być dla mnie dobre.
Kto dał ci prawo tak mówić?
Pamiętam ten strach. Pamiętam, jak prosiłam mamę, żeby tego nie robiła. Jak upewniałam się co chwilę u obojga rodziców, że się nie rozwiodą. Jak zapewniałam ich, że właśnie tak mi jest dobrze. Z nimi dwojgiem. Nierozwiedzionymi.
Kim trzeba być, jakiego Boga w sercu nosić, żeby przy dziecku namawiać kobietę do rozwodu, tylko dlatego, że jej mąż jest już rozwodnikiem? Nie dlatego, że bije, pije i poniewiera. Nie. Dlatego, że już kiedyś wziął ślub kościelny. Kim?
PS. A że życie lubi śmiać się nam w twarz, moi rodzice w końcu rzeczywiście się rozwiedli. Wiele lat później i z innego powodu. Wiecie, co wtedy usłyszała moja mama podczas kolędy? – Gratuluję, jest teraz pani panienką z odzysku! Już może pani przystępować do komunii.