"Masz jeść, bo nie po to gotowałam". O tym, kto przegrywa w obiadowych grach wojennych
List czytelniczki
02 kwietnia 2021, 11:24·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 kwietnia 2021, 11:24
Przy stole siedzi rodzina, która za chwilę ma rozpocząć niedzielny obiad. Jedzenie nakłada oczywiście mama/babcia/ciocia. Ktoś z męskich domowników cichym głosem prosi "dla mnie mała porcja". Otrzymuje odpowiedź bezdyskusyjną: "jesteś facetem i potrzebujesz mieć siłę". Plask. Na talerzu ląduję kopiec kartofli i dwa kotlety. Czy polskie kobiety to terrorystki-karmicielki?
Reklama.
Napisała do nas czytelniczka, która chciała pokazać drugą stronę medalu odnośnie do kobiet służących swoim partnerom.
Wiele kobiet odgrywa rolę karmicielek i decyduje nawet o tym, ile męskim członkom rodziny nałożyć na talerz.
Często kobiety karmicielki wyręczają synów, mężów i ojców do tego stopnia, że ci nie potrafią sami nałożyć sobie posiłku.
Wiele kobiet zgadzało się z tym, że mężczyźni w Polsce nadal są królami we własnych domach, a dziewczyny nawet z młodego pokolenia dają z siebie robić służące na każde zawołanie.
Napisała jednak do nas czytelniczka Katarzyna, która chciała pokazać drugą stronę medalu. Sytuację, w której to kobiety przejmują władzę właśnie na przestrzeni, którą mają nawet jako "służące".
Stają się karmicielkami, które nie tylko wyręczają mężczyzn – własnych synów czy partnerów – z wszelkich obowiązków, robiąc z nich niesamodzielnych chłopców, ale także decydują o tym, co zjedzą, ile zjedzą i kiedy zjedzą. Czy mężczyźni stosują przemoc ekonomiczną, a kobiety spożywczą? Oto, co napisała do nas czytelniczka.
Kobiety stosują przemoc spożywczą – list czytelniczki
Przeczytałam tekst o 20-letnich służących i chciałabym dołożyć do opisanych przez Panią spostrzeżeń pewną obserwację.
W moim domu rodzinnym było równouprawnienie. I w zakresie obowiązków, i w zakresie praw, a szczególnie prawa do swobody jedzenia. Trochę potrwało jednak, nim dostrzegłam, że to nie jest takie oczywiste.
Byliśmy z braćmi dorosłymi ludźmi, kiedy z równym zaskoczeniem zareagowaliśmy na pewną charakterystyczną scenkę: kuzynka siedząca przy stole na spotkaniu rodzinnym przygotowała kanapkę i podała na talerzyku swojemu partnerowi siedzącemu dalej od stołu, a on ją ZJADŁ.
Skąd nasze zaskoczenie? Nigdy nie zdarzyło się nam dać komuś z rodziny jedzenia lub picia bez pytania, czy chce, co chce, ile chce. Niezależnie od płci i niezależnie od wieku.
Brat dostając do ręki talerz od dowolnej kobiety byłby pewien, że chodzi o to, żeby jej go chwilę potrzymać, a nie zjeść zawartość, bo odkąd zaczął mówić, był pytany, ile i czego mu na talerz nałożyć.
I jak każde z nas nakładał sobie sam odkąd mógł sięgnąć do garnka czy półmiska. Zaczęłam po tamtym zdarzeniu nieco bardziej zwracać uwagę na takie zachowania i w pewnym momencie odkryłam tę drugą stronę medalu.
Pierwsza to oczywiście kobieta obsługująca mężczyznę. Druga to "przemoc spożywcza" –pielęgnowana przez wiele pokoleń kobiet zasada, że on ma zjeść, co ona mu poda. Jak ma lat 5, 15 i 50. I mężczyźni potem tacy są – wytresowani do grzecznego spożycia wszystkiego, co kobieta na talerz nałożyła.
Rozmawiałam o tym z różnymi kobietami, żeby się zorientować, co myślą w takich sytuacjach. I te kobiety, czasem mające już dorosłe dzieci, odkrywały, że tak naprawdę odruchowo ograniczają członkom swoich rodzin prawo do swobody jedzenia i tego samego uczą swoje córki.
Czasem z argumentem "dla zdrowia", czasem "z oszczędności", niemal zawsze nieświadomie. Mądre, kochające swoich bliskich panie, uświadamiały sobie, że ich mężowie nie mają swobody decydowania, czy zjedzą masło czy margarynę.
Że uczą córkę pilnowania, co je syn. I same zastanawiały się, skąd to się bierze. Wyszło nam po wielu takich rozmowach, że w naszym kręgu kulturowym przemoc spożywcza była odpowiedzią na przemoc ekonomiczną.
I o ile w efekcie mężczyźni częściej mają odruch kontrolowania wydatków domowników, o tyle kobiety częściej odruchowo kontrolują zawartość ich talerzy. I co ciekawe, częściej pod hasłem dzielenia się obowiązkami mieści się zmywanie niż gotowanie.
"Odgrzać chłopakowi obiad, zanim wróci z pracy" – to nie tylko stać się jego służącą, to również ubezwłasnowolnić go na tyle, żeby nie dał sobie beze mnie rady.
"Kobieca opiekunka dorosłych mężczyzn, która miała dopilnować, żeby przeżyli bez najstarszej z rodu" – a jednocześnie żeby przypadkiem nie zjedli tego, na co mają ochotę, żeby najstarsza rodu rękami młodszej utrzymała spożywczą władzę.
I w oczach mam parę starszych już ludzi: pan z nieciekawą diagnozą i zaleceniem konkretnej diety oraz pani podsuwająca mężowi pod nos smaczne jedzonko, takie jak przecież zawsze lubił. Pan przeżył niecałe dwa lata.
Prognozy dla jego wieku i dolegliwości to średnio jakieś 12-15 lat pod warunkiem przestrzegania diety. Owszem, był dorosły i odpowiedzialny za siebie... grzeczny syn matki, która kazała zjeść wszystko z talerza, kochający mąż, który całe życie bez grymasów jadł, co mu żona podała.
Czy my sobie zdajemy sprawę z tego, że taka bezradność to też jest rodzaj niepełnosprawności? Że jeśli kochamy tych naszych chłopaków, to trzeba ich nauczyć kuchennej samodzielności, a nie odgrzewać obiad?