"Mąż wydziela mi pieniądze na życie". Przemoc ekonomiczna to cichy zabójca związków
List czytelniczki
23 lutego 2021, 13:29·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 23 lutego 2021, 13:29
"Usłyszałam, że w tym miesiącu nie mamy już pieniędzy. Miałam do kupienia jeszcze kurtkę zimową i parę kosmetyków, ale 'budżet nam się skończył'. Mój mąż nie zarabia kokosów, ale pieniądze na takie rzeczy oczywiście mieliśmy. Powiedział jednak, że muszę poczekać do kolejnego miesiąca, bo w tym 'źle gospodarowałam'" – pisze do nas w liście Anna.
Reklama.
Mój mąż zawsze był dość oszczędny, ale ja też nie byłam rozrzutna, więc traktowałam to raczej jako zaletę.
Czasem moje moje koleżanki podśmiewały się z niego, mówiły, że z Tomkiem nie mam co liczyć na super wakacje, bo on raczej wybierze domek nad jeziorem bez łazienki dla oszczędności, ale na co dzień sama dogadywałam się z nim świetnie.
Zmieniło się to trochę, gdy po urodzeniu synka przestałam chodzić do pracy. Urlop się skończył, a ja postanowiłam, że zostanę w domu na dłużej. Tomek się zgodził, zarabiał tyle, że wystarczyło na... "normalne życie".
Tylko że gdy przestałam mieć swoje pieniądze, on zaczął traktować mnie tak, jakbym nigdy wcześniej nie musiała prowadzić wydatków. Na początku po prostu brałam pieniądze z szafki, w której zawsze trzymaliśmy jakąś gotówkę. Na zakupy czy codzienne wydatki.
Jeśli chciałam kupić coś ważniejszego, zawsze mu o tym mówiłam. Tomek po czasie zaczął prosić mnie o rachunki ze sklepu. Lubił mieć kontrolę na wydatkami. Zawsze miał wszystko rozpisane, jak to mówił, "odkładał na czarną godzinę" i chciał wiedzieć, na co wydaje się drobne.
Po czasie zaczął narzekać pod nosem, że pieniądze znikają jak kamfora, że ile by nie zarobił, wszystko zostaje wydane. Chciałam wrócić do pracy, ale dziecko miało ciągle problemy ze zdrowiem. On zresztą twierdził, że to nie jedna pensja jest problemem, a moja rozrzutność.
Rozrzutność objawiała się w tym, że kupiłam droższy sok zamiast najtańszego napoju, poszłam do fryzjera raz na pół roku, kupiłam spodnie, gdy te, które miałam, wyglądały już jak wyjęte psu z gardła.
I wiedziałam, że są to wydatki, na które nas stać, ale Tomek twierdził co innego. Zaczęło się od zbierania paragonów. Na wszystko, co kupiłam miałam mu pokazać "dowód". Tak jakbym co najmniej resztę pieniędzy przepuszczała w kasynie.
Ciągle słyszałam, że "pieniądze nie rosną na drzewach", a mi "nigdy nie starczy z takim podejściem". Zamieniłam się dla niego w małe dziecko, które miało przynieść resztę po zakupach, ale było na tyle nieposłuszne, że postanowiło sobie kupić lizaka.
Wreszcie szafka została pusta, a on powiedział, że jeśli potrzebuję na coś pieniędzy, to on mi da...
Poczułam się jak dziecko, które dostało klapsa na środku ulicy. Po prostu upokorzona. Jakbym przez wszystkie lata pracy bawiła się pieniędzmi z monopolu, a teraz nie potrafiła zająć się codziennymi wydatkami na tyle, żeby dostać pieniądze inaczej niż wyliczone do ręki.
Szukałam wsparcia na kobiecych forach, ale tam usłyszałam, że skoro mąż zarabia, a ja "siedzę w domu", to ma prawo kontrolować moje wydatki.
Czy ja naprawdę siedziałam tylko w domu? Nie bawiłam się w tym czasie, a zajmowałam się domem, w którym razem żyliśmy. Dzieckiem, na które obydwoje się zdecydowaliśmy. Dlatego, bo obydwoje doszliśmy tu, gdzie jesteśmy, dzięki ciężkiej pracy i pieniądzom. Także moim.
Każdy z nas miał przecież swoje obowiązki, ale to ja odpowiadałam przed nim jak dziecko pod tablicą. On przede mną nigdy.
Wiele czasu minęło zanim zrozumiałam, że wszystko, co robił od początku, było przemocą w związku. Przemocą ekonomiczną i psychiczną.
Miałam na jedzenie czy ubranie, ale stałam się niewolnicą, która przez to, że nie ma żadnych własnych pieniędzy, nie ma prawa do żadnych własnych decyzji.
By ktoś was kontrolował, nie musi zabierać wam pieniędzy z portfela czy znać PIN-u do karty. Każdy oddawany rachunek był sprawowaniem nade mną kontroli.
Każde moje recytowanie, co udało mi się kupić za dzisiejsze "kieszonkowe", było upokarzaniem mnie i pokazywaniem, że sama sobie nie poradzę.
Podkreślanie, że to on pracuje, a ja zajmuję się domem, miało bagatelizować moją pracę, mój wkład w nasze codzienne życie. A podkreślanie, że "i tak kokosów nie zarobię" miało zniechęcić mnie do tego, żeby się usamodzielnić.
I nie chcę popełnić tego samego błędu, który popełniły moje koleżanki, mówiąc mi, że "przesadzam" i powinnam się cieszyć, że ktoś mnie utrzymuje.
Gdy zresztą myślę, że mój syn miałby patrzeć, jak jego matka wyciąga rękę po kieszonkowe, tak samo jak on, robi mi się słabo. Chciałam nauczyć własnego syna podejścia do pieniędzy, pokazując mu, że należy się słuchać tego, kto ma ich więcej?
Nasza domowa nieodpłatna praca mam jest ważna i niezależnie od tego, ile zarabia wasz partner, nigdy nie możecie pozwolić, żeby pieniądze stały się kartą przetargową.
Nie każda z nas mając dzieci, będzie mogła iść do pracy i w pełni usamodzielnić się za niższą pensję, ale każda musi pamiętać, że związek opiera się na partnerstwie, a relacja "mąż i... żona czekająca na kieszonkowe" to nie tylko zależność. To przemoc.