"Karmi je tak długo, aż poczują mdłości". Nie ma litości dla babć-trucicielek
List czytelniczki
24 lipca 2018, 13:25·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 24 lipca 2018, 13:25
Do redakcji MamaDu pani Natalia napisała list, z którego oburzającą treścią trudno się nie zgodzić. Pani Natalia jest mamą trójki dzieci, które we wakacje pozostają pod opieką babci. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden szczegół... Oto treść listu:
Reklama.
Moja matka znajduje w lodówce kawałek czekolady. Bierze go i idzie z nim do mojego syna (4 lata). Pytam: po co mu dajesz? Ona: nic mu nie będzie. Ja: ale po co, skoro nawet nie prosił. W tym kawałku czekolady nie ma nic prócz cukru. Ona: nie przesadzaj. Ja: to ja zjem. Ona: dziecku zabierasz?
"Ciemność, widzę ciemność". Nie wiem, co mówić, jak reagować. Tak jest za każdym razem. To uświadomiona kobieta – sama jeśli je słodycze to "prawdziwe". Gorzką czekoladę, placek drożdżowy dla smaku. Jest po dwóch zawałach, ma cukrzycę. Jeszcze rok temu miała 20 kg na wadze więcej. Dobrze wie, czym jedzenie słodyczy się kończy. I mimo to truje moje dziecko. Jak mam wierzyć, że robi to nieświadomie?
W czasie wakacji mama opiekuje się naszymi dziećmi. Mamy ich trójkę. Najmłodszy ma 4 lata, najstarszy 9. Czas spędzają głównie na dworze, co jest super. Biegają, pływają w basenie, grają w piłkę. Ruchu im nie brakuje.
Dobrego jedzenia też nie – mama dobrze gotuje, raczej zdrowo. Tak zwyczajnie, domowo. Ale deser musi być. Po każdym posiłku. Za zjedzonego kotleta należy się lizak, za dokończoną owsiankę – czekoladka, a ponieważ jest lato, lody są gratis, bez ograniczeń.
Mama codziennie kupuje reklamówkę lodów w markecie i chowa ją do zamrażalnika. Nie wiem dokładnie ile, ale na pewno minimum po 3 sztuki na głowę. I gdy chłopakom tylko się zachce słodkiego i zimnego, lecą do lodówki.
Mogą jeść ile chcą, nie ma żadnych zasad. Dopóki ich nie zemdli od gigantycznej ilości cukru. Babcia im nie broni.
Przeprowadzałam już różnego rodzaju interwencje – klasyczny opieprz, prośby z tłumaczeniem, podsuwałam pomysły (chcą słodyczy – daj im rodzynki, albo truskawki, chcą lodów, kup im po jednym). Nic, ściana.
Tłumaczę też dzieciom – obrazowo i bezlitośnie opowiadam o próchnicy, łagodnie, ale bez ściemy mówię, czym jest nadwaga. I w walce ze słodyczami to jest bardziej skuteczne niż rozmowy z moją mamą. Dorosłą osobą, która sama przez cukier cierpi codziennie.
Od koleżanek wiem, że w swej walce ze szczytującym u babć imperatywem karmienia nie jestem sama. Przyjaciółki mama biega za wnuczką z kanapkami, owocami i domowym ciastem non stop. Mała odejdzie od stołu – ta już nakłada i biegnie. Zresztą sama widziałam kiedyś jak tuż przed snem, w ramach deseru po kolacji pakowała w trzylatkę pączki.
Inna żali się na nianię – starsza pani codziennie zabiera dzieci 'na lizaka', a kiedy jedzą obiad "najważniejsze jest mięsko. Resztę możesz zostawić". Tłuste mięso ważniejsze od kaszy gryczanej i kapusty kiszonej... Świat oszalał.
Stąd wiem, że moja mama nie jest "ciemna". Widzę, że to tendencja pań po 60. Nie chcę uogólniać, że wszystkich. Na pewno są kobiety w tym wieku, które są w stanie przyswoić, że to, co myślały o jedzeniu przez całe życie (cukier krzepi itd.) nie jest w świetle najnowszych badań zbyt korzystne dla organizmu. Tylko dlaczego takiej nie znam? Dlaczego o takiej nawet nie słyszałam od żywych ludzi, nie z mediów...?
Mam pewnie podejrzenia co do motywów mojej mamy, ale żadne z tych wyjaśnień nie jest wystarczające. Z pewnością mama używa słodyczy jako karty przetargowej. Cukier służy jej do manipulowania dziećmi, by robiły, to, na co ona ma ochotę. Jak nie ma siły rozglądać się za nimi gdy biegają, jest jej na rękę, by usiadły – daje im pucharek lodów. I jedzą dopóki sami nie stwierdzą, że mają dość.
Mogłabym przypuszczać, że to uzależnienie od cukru działa tak otępiająco... Jednak mama odżywia się zdrowo.
Myślę też, że w pewnym stopniu chodzi też o chęć sprawiania dzieciom takiej zwykłej radości. Bez zastanawiania się nad konsekwencjami, bez elementu tak zwanej "twardej miłości", która w przypadku karmienia cukrem jest akurat najcenniejszym rodzajem miłości.
Innych pomysłów nie mam. Nie wiem, co mam myśleć o tym, dlaczego moja mama, jak i setki innych babć, pasą dzieciaki słodyczami ile wejdzie. Po co? Czy nie zastanawiają się nad skutkami? Czy nie są w stanie połączyć jedno elementu układanki z drugim – że jak nakarmi dziecko cukrem to ono potem ma np. zaparcia?
Wtedy stroskana dzwoni, czy już dziecku ulżyło. Tłumaczę, że tak, ale że to przez słodycze i że jeśli ograniczy je dzieciom według moich wskazówek, takie sytuacje nie będą się powtarzać. Cisza, zero reakcji. I na drugi dzień ich dieta wygląda tak samo.
Nie mam już siły. Mam wrażenie, że nie rozmawiam ze zdrową, dorosłą osobą. A przecież w każdej innej dziedzinie życia można na moją mamę liczyć w ciemno.
Czy są na to jakieś sposoby? Czy ktoś ma doświadczenia, jak z tym skutecznie zawalczyć? Moja mama to dobra, kochana osoba. Jedyna jej wada to, że cierpi na zespół oporu wiedzy nt. żywienia dzieci – bo zasady zdrowej diety dla siebie jakoś przyswoiła. Co mam zrobić, by skutecznie na nią wpłynąć? Pomocy!"