Tylko "mama" może być rodzicem. "Macocha" jest kiepskim zastępstwem, który nie wiadomo czego może chcieć od dziecka. A już na pewno nie kocha tak, jak prawdziwa matka... Tak ci się wydaje?
Zostałam macochą, gdy córka mojego partnera miała 7 lat.
Przez lata zbudowałyśmy więź matki i córki. Jednak dla społeczeństwa moja rola w jej wychowaniu jest niemal nieznacząca.
Opowiem wam, jak to jest wychowywać nie swoje dziecko.
Nieprawdziwy rodzic
Kiedy Młoda miała 7 lat i dopiero pojawiłam się w jej życiu, zapytała, czy może nazywać mnie mamą. Byłam już po lekturze podręczników dotyczących relacji w rodzinach patchworkowych i wiedziałam, że nie.
"Jestem ciocią, masz już mamę". To była i dla mnie bolesna odpowiedź, ale wytyczenie granic było niezbędne. Nie miałam wtedy jeszcze dzieci z moim partnerem. Kusiło mnie, zostanie "mamą". To wartościowa rola, pozytywna, piękna. W przeciwieństwie do "macochy".
Zawsze mówię, że mam trójkę dzieci. Tylko dwójkę z nich rodziłam, ale wychowuję całe trio. Nigdy nie tłumaczę zawiłości rodzinnych, bo gdy powiem, że to córka mojego męża z pierwszego małżeństwa, rozmówca automatycznie zrywa moje więzi z nią. Jestem wtedy sztucznym tworem przyczepionym do niewinnej 11-latki, która ma pecha, że jej rodzice się rozwiedli.
Za to zaczynają się pytania o to, jakie mam z nią relacje, podszyte ciekawością czy akceptuję "nie moje" dziecko. Rozmówca docieka, jak to się stało, że mój mąż jest po rozwodzie. Jakie mam relacje z biologiczną mamą Młodej.
Szuka się tutaj dramatu, zdrady, trudności. Mimo tego, że wychowuję córkę, nie mam prawa do rozmów o problemach dziewczynek, nikt nie chce wiedzieć, jak radzi sobie w szkole, jakie ma zainteresowania.
Jakbym była rodzicem z doskoku. Raz na dwa tygodnie zabierała ją na lody albo gorzej. Zupełnie nie miała z nią kontaktu, tylko siedziała w kącie i czekała, aż sobie pójdzie. Przecież ona ma "prawdziwych rodziców", takich co "naprawdę" ją wychowują. To ich krew z krwi.
A co oznacza wychowywanie "naprawdę"?
Gotowanie obiadów, odrabianie wspólnie lekcji, spędzanie czasu na zabawie, chodzeniu do przychodni, odmierzaniu leków w czasie choroby... Miłość do dziecka? No, to wszystko odhaczone. Dlaczego w takim razie nie jestem traktowana jak rodzic?
Macocha zostaje z niczym
Kiedyś czytałam tekst o macochach, które musiały rozstać się ze swoimi partnerami, a więc automatycznie traciły kontakt dzieckiem, które przez kilka lat wychowywały.
Myślałam, że to bardzo niesprawiedliwe. To coś więcej, niż strata przyjaciela, z którym kontakt się zatarł. To wyrwanie dziecka z rąk, dla którego budowało się swoją przyszłość.
Gdy zostajesz macochą, z marszu musisz nauczyć się macierzyństwa. Tak jak przy rodzeniu dziecka, ale dostajesz na ręce już ukształtowane dziecko. Poranione po rozstaniu rodziców, takie, które musi ci zaufać, choć nie ma między wami biologicznej więzi. To budowanie relacji jest bardzo trudne.
Związałaś się z mężczyzną, który ma już parę. Ma dziecko, które będzie dla niego zawsze priorytetem. Musisz pogodzić się z drugim miejscem w związku, bycie drugiej kategorii rodzicem. Przez lata wypracowujesz kompromis pomiędzy własnymi potrzebami, a potrzebami dziecka wtłoczonego w trójkąt dorosłych, choć nie na własne życzenie.
A do tego przecież z czasem zakochujesz się w dziecku. Stajesz się mamą. Myślisz o nim cały czas, martwisz się o nie i cieszysz jego radościami.
Naturalnie zaczęłam się zastanawiać, co zrobiłabym po rozwodzie z mężem. Czy utrzymywałabym kontakt z Młodą? Ma braci, więc oni na pewno pozostaną rodziną. Jednak czy będą spotykać się tylko w domu ich ojca? Czy ja będę miała prawo zabrać Młodą ze sobą na wakacje, czy do kina, tak jak robimy teraz?
Bądź mamą
Zdarzało mi się kiedyś mówić, że gdybym wiedziała, że będzie tak ciężko, nie związałabym się z facetem z dzieckiem.
Ten czas już za mną. Staliśmy się rodziną. Na pewno pomogło mi, zostanie "prawdziwą mamą" i urodzenie własnych dzieci. Obudziło to we mnie nutę, jakiej nie doświadczałam, jako bezdzietna singielka. A nawet bezdzietna partnerka.
Z całych sił staram się dać Młodej przykład dobrze funkcjonującej rodziny, szczęśliwej i kochającej. Chciałabym, by wychowywała się w dobrych warunkach. Daję jej przestrzeń do odkrywania siebie.
Spodziewam się, że gdy wejdzie w okres buntu, usłyszę od niej kilka niemiłych słów o tym, że jej rodzice są "prawdziwi", że zepsułam małżeństwo czy że mnie nienawidzi.
Zrani mnie to wtedy. Tak jak raniły przekazywane relacje, że jej dziadek mówił o mnie niemiłe słowa w czasie rodzinnego obiadu. Nic na to nie poradzę. Mogę trzymać gardę, przytulić ją wtedy i powiedzieć, że jestem przy niej. Potem sobie popłakać, gdy nie będzie patrzeć.
Uważam się za jej mamę, choć nadal nie podpisuję zwolnień z lekcji czy nie chodzę na zebrania w szkole. Nie byłam na jej I Komunii Świętej. Nie zostałam zaproszona przez jej "prawdziwą mamę". "Źle się czuję w ciąży", powiedziałam wtedy, "ale zobaczymy się na obiedzie w poniedziałek", uśmiech.
Chciałabym powiedzieć wszystkim dziewczynom, które decydują się na związek patchworkowy, że muszą mieć twardą dupę. Jeśli czujesz, że nie udźwigniesz, to nie udźwigniesz. Zakończ związek i nie niszcz sobie i dzieciom życia.
Innym macochom, które wiedzą, z czym to się je, żeby nie bały się używać słowa "mama". Jesteście matkami. Jesteśmy matkami.