Potrafi uchwycić wielkie emocje w jednym kadrze i w kilku słowach. Z codzienności potrafi zrobić arcyzabawny komiks, często poruszający i trafny do cna. Ania Piaszczyńska to rysowniczka, graficzka i mama. Trójki dzieci, psa i rysunkowego pamiętnika o nazwie "Jeden rysunek dziennie", który na Instagramie obserwuje prawie 53 tysiące osób. W rozmowie z MamaDu opowiada o tym, jak rysując zmienia swój świat.
Ania w swoich jednorysunkowych kadrach pokazuje życie codzienne z 6-letnią Marysią, 4-letnim Antkiem, półtorarocznym Stasiem i mężem Maciejem. No i oczywiście psem, a właściwie suką — Łąką. Jaki obraz macierzyństwa kryje się za zabawnymi rysunkami? I czemu na niektórych Ania marzy o tym, by oddać dzieci do dziadków? Oto odpowiedzi!
Od 2013 roku prowadzisz rysunkowy pamiętnik "Jeden Rysunek Dziennie". Twoje konto na Instagramie obserwuje prawie 53 tysiące osób. Skąd wziął się pomysł na taki sposób prowadzenia pamiętnika? Aż chciałoby się zapytać, o czym był, zanim pojawiły się w nim twoje dzieci?
Nie zaczęło się właściwie w 2013 roku, tworzyłam już wcześniej – jestem graficzką i zajmowałam się ilustracją. I już wcześniej robiłam rysunki w stylu jeden kadr plus tekst. Były to rysunki, nazwijmy je, życiowo-przemyśleniowe. Gdy w 2013 okazało się, że jestem w ciąży, miałam przerwę zawodową i pomyślałam, że formę jednego rysunku przeniosę na bloga.
I nadal będą to obserwacje z życia. Pierwszy rysunek na blogu to facet, który w grudniowy wieczór próbuje mi opchnąć opłatek. Po prostu zwykła scenka z życia z podpisem: "Pani! Nie chce pani opłatka?!". Zwykła obserwacja, od której się zaczęło.
Wtedy też nie dodawałam rysunków systematycznie. Gdy Marysia pojawiła się na świecie, nabrałam tej regularności. Wcześniej rysunki były związane ze znajomymi, z moim mężem Maćkiem – wszystko na podstawie obserwacji codzienności i zwykłych, także obcych ludzi.
Można powiedzieć, że pokazujesz swoje dzieci w social media na co dzień — Mania, Antonio i Stanisław pojawiają się jako bohaterowie twoich komikso-rysunków. Czy można zaryzykować stwierdzenie, że macierzyństwo jest najlepszym źródłem artystycznej inspiracji?
Nie wiem, czy jest najlepszym ze wszystkich źródłem inspiracji, ale na pewno jest bardzo dobrym źródłem. Macierzyństwo jest częścią życia, a życie jest dla mnie największą inspiracją. Wybiegając w przyszłość – pewnie za naście lat moje dzieciaki nie będą już tak dużą częścią mojej twórczości.
Może nie będą chciały, może nie będą już blisko mnie i Macieja, bo będą dorastać i szukać swoich dróg życiowych. I nie będą pełnić już ról pierwszoplanowych w jednym rysunku i moje codzienne życie w innej formie znowu stanie się inspiracją. Ale obecnie dzieci, życie małżeńskie to największa inspiracja, na której się opieram.
Twoje dzieci będą też miały świetną pamiątkę z dzieciństwa. Zazwyczaj są to zdjęcia i jakaś jedna anegdota powtarzana przez rodziców i dziadków aż do znudzenia. U was każdy rysunek to jakaś ciekawa historia.
Też się bardzo z tego cieszę, że będę kiedyś mogła kartkować te wspomnienia i moje obserwacje o nich. O ile one będą zadowolone z tych historii!
Scenki, które rysujesz, są przezabawne, ale pojawiasz się w nich także ty — jako mama z podkrążonymi oczami mówiąca "mam dość", "dzieci nareszcie jadą do dziadków", "jestem zmęczona". Dlaczego zdecydowałaś się na pokazywanie takiego nielukrowanego obrazu macierzyństwa?
Ja nie lubię lukru, nie lubię udawać. Nawet prywatnie na Instagramie raczej nie obserwuję tych profili, z wyidealizowanym kontentem. Nie przemawia to do mnie, bo wiem, jak to życie naprawdę wygląda. I sama nie mam zamiaru pokazywać ludziom: "patrzcie, moje dzieci to się nigdy nie kłócą, a ja z moim mężem dobrani jak Ying i Yang!".
Wiem też, że obserwują mnie osoby, które nie mają dzieci, młode małżeństwa, ludzie, którzy dopiero planują dzieciaki. I nie chciałabym im mówić: "jesteśmy kryształowi – ja nigdy nie podnoszę głosu, Antek nigdy nie ciągnie Marysi za włosy, a Staś jak miał rok to zaczął czytać 'Pana Tadeusza'”.
Mam wrażenie, że te perfekcyjnie prowadzone parentingowe konta są czymś bardzo ładnym do oglądania, ale trudnym do identyfikowania się z nimi. To po prostu zbiór estetycznych obrazów.
To prawda, ja też lubię sobie pooglądać ładne obrazki. Jest w tym pewna estetyka, dla której nawet część takich kont obserwuje. Ale jeśli widzę ścianę zdjęć tylko z takimi zdjęciami, które nawet niezbyt się od siebie różnią, to myślę sobie, że to jakaś forma kreacji.
Tyle że za tym też się inne życie. Normalne, bez baloników, konfetti i uśmiechów od ucha do ucha. Życie, a szczególnie macierzyństwo tak nie wygląda.
Ile jest w tych rodzinnych rysunkach prawdy, a ile kreacji? Czy faktycznie jest tak, że gdy dwójka dzieci się kłóci, jedno płacze, a pies szczeka, ty masz pomysł na rysunek i cieszysz się z inspiracji? Czy raczej masz ochotę uciec jak najdalej, a dopiero na papierze to staje się zabawne?
Dobrze to zaobserwowałaś – oczywiście, że mam ochotę uciec! Przy takich sytuacjach kryzysowych nie jestem oazą spokoju i kwiatem lotosu na tafli jeziora. To po prostu nie ja. Kiedy Marysia z Antosiem się przepychają, a Staś wylał na podłogę olej, a Łąka zrobiła w przedpokoju jezioro, to fajnie, by było pstryknąć palcami i po prostu zniknąć.
W takich momentach też nie myślę o rysunku. To nie jest tak, że obserwuję tę sytuację z boku i myślę sobie: o ubiorę to w taki kadr, dodam taki podpis, to będzie super chwytliwe, zdobędzie tysiąc lajków i wszystkim to pokażę.
Dopiero gdy siadam wieczorem do rysowania, gdy dzieci śpią i zapada cisza, to zaczynam analizować sobie ten dzień. I jeśli zdarzyła się taka sytuacja, to dopiero wtedy umiem spojrzeć na nią z perspektywy.
I czasem myślę: wtedy to była ciężka sytuacja, chciałam tego magicznego pstryknięcia palcem, zniknięcia, ucieczki. Ale właściwie to była scenka jak z jakiejś filmowej komedii. Zaczyna schodzić ze mnie stres tamtej sytuacji i wewnętrzne odpuszczenie tej złości, która mnie wtedy spotkała.
Wszystkie rysunki są też poparte prawdziwym życiem, nie wkładam w usta moich dzieci zmyślonych tekstów. Te rysunki to 100% życiowej obserwacji, czasem mogą to być parafrazy sytuacji, gdy w jednym kadrze nie mogę umieścić całego dialogu między dzieciakami. Ale to nadal prawda o rzeczywistości.
W komentarzach pod twoimi rysunkami wypowiada się mnóstwo mam, które opowiadają anegdoty o własnych dzieciach, śmieją się same z siebie, widząc, że nie tylko one mają takie codzienne przygody ze swoimi maluchami. Jak myślisz, czego na temat macierzyństwa nadal brakuje w Internecie, na mediach społecznościowych. Czy jest jakiś przekaz na temat macierzyństwa, który Cię po prostu wkurza?
Na pewno idealizowanie macierzyństwa mnie wkurza – pokazywanie tylko tych dobrych rzeczy. Ale mam wrażenie, że to zmienia się na lepsze. Można znaleźć wiele kont i blogów, które odczarowują piękny obraz macierzyństwa i rodzicielstwa.
Matki pokazują, że to nie jest tak, że codziennie mamy makijaż, wstajemy z superpowerem, uprawiamy jogę i przygotowujemy dla naszych dzieci lunch boxy z mini-pomidorkami. Nie.
Czasem każda z nas jest zmęczona macierzyństwem, mamy gorsze dni. Nie musimy zawsze ćwierkać do dzieci. Mamy prawo do tego, żeby nie być codziennie matką na medal i super hiper panią domu. Musimy mieć prawo, żeby powiedzieć: dzisiaj nie mam siły, dziś odpuszczam, teraz nie mogę.
Mam wrażenie, że im więcej tych kont pokazujących prawdziwość, tym więcej kobiet zaczyna to rozumieć.
To jest bardzo ważne zarówno dla tych kobiet, które już mamami są, ale także dla tych, które dopiero planują być. Żeby wiedziały, że macierzyństwo to nie są czyste wnętrza, piękne kolory i dopasowane ubranka, co widzą często na tych wyidealizowanych kontach.
Nie zawsze mamy posprzątane. Mamy prawo odpuścić, a wieczorem możemy zamówić pizzę i wszyscy będziemy szczęśliwi.
Jakie jest według ciebie największe kłamstwo macierzyństwa?
Największe kłamstwa to te sprzedawane przez innych – że my coś MUSIMY w tym macierzyństwie. Musisz tak karmić swoje dziecko, tak je urodzić i tak je wychowywać. Musisz, musisz, musisz. To słowo ma tresować młode mamy, ale właściwie te doświadczone macierzyństwem matki też są tym atakowane.
"Musisz karmić butelką, piersią, mlekiem". Zawsze jakaś złota rada. My jako mamy nie powinnyśmy mieć nic narzucane. To zawsze powinien być nasz wybór i nikt nie powinien nas w tym wszystkim oceniać. My nic nie musimy.
Mogę wychować dziecko w rodzicielstwie bliskości, ktoś może się z tym nie zgadzać, ważne, żebyśmy nie narzucały sobie standardów macierzyństwa, bo ich nie ma. Nie musimy słuchać mamy, teściowej, przyjaciółki ani najnowszych badań naukowców.
Nie ufamy swojej intuicji, że coś będzie dobre dla naszego dziecka, bo mamy za dużo "doradzaczy". W macierzyństwie wiele możemy, ale nic nie musimy i niech nikt nas nie przekonuje, co jest najlepsze dla naszego dziecka.
I kontrastowo — jakim elementem macierzyństwa totalnie się zauroczyłaś?
Ja wiedziałam, że dzieci są mądre, że jest coś takiego jak dziecięca mądrość. Ale nie miałam tej świadomości, jak wielki dar obserwacji mają dzieci. W tych małych głowach jest tak niesamowity rollercoster przemyśleń. Wiele osób myśli, że taki mały człowiek jeszcze niewiele rozumie.
Ja po tych 6 latach macierzyństwa mam wrażenie, że dzieciaki są tak mądrymi i emocjonalnie czułymi istotami, że nawet sobie tego nie wyobrażamy. Wiedziałam o tym, że są to mali ludzie o swojej czułości i inteligencji, ale nie spodziewałam się tak dojrzałych przemyśleń w tych małych główkach.
Widać to nawet w twoich rysunkach, gdy przywołujesz niektóre słowa Mani. Na pierwszy rzut oka brzmią zabawnie, ale wychodzą z bardzo dojrzałych przemyśleń jak na dziecko.
Dokładnie. Niektóre teksty dzieci są tak zaskakujące, że uderza mnie to, że mają dopiero te kilka lat. Sama bym na to nie wpadła, a przecież mam 33 lata, a ona ma 6 i już to wie!
Czy jest coś, co z macierzyństwa chciałabyś totalnie wykreślić? Albo coś, czego nie wypada narysować?
Chyba nie ma takiej rzeczy, której bym nie narysowała, wstydziła się czegoś w jakiś sposób. Z macierzyństwa chciałabym wykreślić swoje błędy wychowawcze. Nie jestem świętą matką, nie jestem mamą na medal. Nigdy bym o sobie nie powiedziała, że jestem supermamą.
Popełniam błędy i myślę, że w wychowaniu człowieka nie jesteśmy w stanie tych błędów nie popełnić. W końcu nawet jako dorośli ludzie jesteśmy ułomni w swoich doświadczeniach – przecież nasi rodzice też wychowywali nas, tak jak umieli.
Nie według podręcznika, nie bez wpadek. Dopiero po czasie możemy ocenić, jak nas wychowali nasi rodzice, a i tak przenosimy te schematy na własne dzieci.
Jednak wiem, że nadal będę niektóre błędy popełniać, ale staram się pracować sama nad sobą. Ale też nie wstydzę się pokazać na rysunkach pewnych rzeczy. Widać złość na mojej twarzy, widać, że czasami krzyczę na dzieci.
Jest taki jeden rysunek, na którym siedzę na podłodze, a wokół mnie są dzieciaki. Myślę wtedy o tym, jak dziś na nie nakrzyczałam. Tworzę sobie w głowie rachunek sumienia własnych grzechów rodzicielskich z tego dnia, a oni nagle mówią: "mamo, kocham cię". Chciałabym błędy wykreślać i naprawiać, i liczę się z tym, że pewnie tych błędów jeszcze trochę zdarzy mi się popełnić.
Czy lepiej tworzy się rysunkowe historie z sytuacji, które były po prostu zabawne, czy może z takich, które w rzeczywistości są momentami, gdy nie jest nam do śmiechu, a pod ołówkiem zmieniają się w ciekawe dialogi i obrazy?
Te zabawne sytuacje rysuje się sto razy łatwiej – to jest to flow rysowania. Gdy siadam przy biurku, śmieję się w myślach z tej sytuacji, zaczynam rysować postacie, których kreskę znam na pamięć. Nie ma w takim rysunku ciężaru emocjonalnego – nie ma negatywnych emocji.
A rysunki, które są bardziej poważne, może dające do myślenia, nacechowane macierzyńskim zmęczeniem rysuje się teoretycznie tak samo, ale siedzę nad nimi dłużej.
Ostatnio narysowałam siebie jako taką matkę-stańczyka. Siedzącą w fotelu w załamanej pozie ze splecionymi dłońmi, patrzącą w przestrzeń z komentarzem: "o ja pierdolę co za dzień".
Normalny rysunek zajmuje mi 15-20 minut – narysuję, zmażę, poprawię kreskę. Ten rysunek rysowałam godzinę. Patrzyłam na niego i myślałam o tym całym dniu, który mnie do niego sprowokował. Te rysunki do przemyślenia z ciężkim bagażem emocjonalnym rysuje się dłużej.
I jak być mamą trójki dzieci (i psa!) i nie zwariować? Rysować?
Nie da się nie zwariować, ale w takim pozytywnym sensie. To taki rollercoster – raz na górze, raz na dole, raz zwalnia, raz przyspiesza. Tak wygląda codzienność z dzieciakami. Do tych dzieci i psa dorzuciłabym jeszcze mojego męża Maćka. Gdy jesteśmy wszyscy razem, to dopiero jest niezła jazda.
A czy powiedziałabyś o sobie, że jesteś mamą wyluzowaną? Bo znając cię tylko z rysunków, mam takie wrażenie.
Zależy kiedy. Na pewno nie jestem taką niewzruszoną mamą, która idzie przez życie i macierzyństwo z totalnym luzem. Są momenty, kiedy czuję się w macierzyńskich sytuacjach bardziej spięta. Ja też nie jestem osobą z wielkim spokojem ducha, jestem choleryczką. Mam luz w niektórych momentach, ale też łatwo ten luz tracę.
A rysowanie pomaga Ci w odreagowywaniu?
Tak, to forma terapii. Patrzę na wiele rzeczy z dystansem. Gdy oglądam stare rysunki, układam w głowie pewne emocje z tamtych sytuacji, reakcje na niektóre zachowania dzieciaków. Równocześnie bardzo doceniam wszystkie zabawne i miłe rysunkowe wspomnienia.
Jest to forma wieczornego wyciszenia się, gdy mogę przeanalizować cały dzień. Spojrzeć na te lepsze i gorsze rzeczy z takim dystansem. I do tych "złych" momentów nabieram dystansu i zastanawiam się, czy warto było wtedy się aż tak denerwować? Można to narysować i wyciągnąć z tego fajną lekcję.
Chyba każda mama powinna mieć taką terapię pod koniec dnia. I chyba w ogóle każdy człowiek, by jakieś negatywne emocje móc przelać na papier tam, gdzie słowa nie są wystarczające.
Myślę, że każda forma przelania na papier emocji – pisanie czy rysunek – bardzo pomaga. Odstresowuje, pozwala skupić się na jednej rzeczy lub przeanalizować swój dzień, zastanowić się, czy warto się tak przejmować i denerwować. To naprawdę dużo daje – przyda się mamom i nie-mamom.