Mamy poważny problem, to klątwa milenialsów. Dowodem pokoje naszych dzieci

Dominika Bielas
26 stycznia 2024, 10:13 • 1 minuta czytania
Świetnie pamiętam pomarańczowy plastikowy kosz, w którym mieściły się moje zabawki. Myślę, że nie przesadzę, mówiąc, że pamiętam je wszystkie. Urodziłam się w połowie lat 80., więc nie było ich zbyt wiele, co więcej bawiłam się nimi latami: trocinowy miś, plastikowa lalka, drewniane klocki, bączek, wańka-wstańka, auto, projektor Ania... Absolutnym sztosem był wózek z Pewexu i bobas z miękkim brzuszkiem przysłane przez tatę z Francji oraz Barbie z USA. Luksusy, o których niektórzy mogli jedynie pomarzyć. Moim niespełnionym marzeniem było Lego.
Współczesne dzieci nie zawsze wiedzą, jakie zabawki mają w swoim pokoju. Fot. 123rf.com
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Chcemy, by miały to, czego nam brakowało

Myślę, że byłam szczęśliwym dzieckiem, które miało się czym bawić. To, czego brakowało, można było sobie przecież wyobrazić. Nie miałam przebrań księżniczek, ale można było się owinąć kocykiem, by mieć długą spódnicę. Kuchnia? Wystarczyło pożyczyć garnek i łyżkę z kuchni. Czy było w tym coś złego? Raczej nie. Mimo to moje pokolenie, gdy zostało rodzicami, zaczęło obsypywać swoje dzieci zabawkami i gadżetami. Nadrabiają także dziadkowie, którzy często nie mieli czego nam kupować.


Dziś zabawki są stosunkowo tanie, łatwo dostępne, a od wyboru może się zakręcić w głowie. To przekleństwo milenialsów, nie potrafimy się pohamować. Kupujemy, bo możemy, i to jest problem. 

Zasypujemy nie tylko swoje dzieci

Nie tak dawno zastanawialiśmy się nad prezentami pod choinkę dla starszej córki. Mąż zapytał: "A my co w tym wieku dostawaliśmy?". Gdy mieliśmy po 10 lat, rodzice mieli już znacznie więcej możliwości (w końcu to już były lata 90.), jednak nadal nie przypominam sobie, by ktoś zasypywał mnie zabawkami.

Święta, urodziny, może Dzień Dziecka i to głównie prezenty od rodziców czy chrzestnych. Upominek od znajomej mamy? Szybciej baton, niż zabawka. Dziś dzieciaki dostają je przy każdym możliwym spotkaniu od rodziny, znajomych, nieznajomych, do tego obchodzą szkolne i przedszkolne urodziny, przedszkolne mikołajki itp. Efekt? Pokoje dzieciaków są doszczętnie zagracone. 

Syzyfowa praca

Redukcja starych rzeczy czy ograniczenie napływu tych nowych to nie jest prosta sprawa. Sama wiem po sobie, ale zmagają się z tym także inni rodzice z mojego pokolenia. Dla nas to źródło nieustannych problemów.

Zostawiłam ciekawsze rzeczy po starszej córce. Młodsza większością z nich nie jest jednak zainteresowana, dostaje więc kolejne. Jej pokój wygląda jak sklep z zabawkami, mimo iż wszystko gdzieś upycham i staram się regularnie redukować. Do tego ten koszmar sprzątania. Przy tej masie i logistyce wiem, że niespełna 4-latka sama nie ogarnie.

Są momenty, że chciałabym to wszytko oddać, bo widzę, że mój przedszkolak się tym praktycznie nie bawi. Od moich rówieśników słyszę, że już sami mają za dużo, od znacznie młodszych koleżanek: "nie potrzebujemy". I to jest zadziwiające, bo z tego co widzę, to zetki jakoś potrafią powiedzieć "stop". Chcą, by pokój był elegancki, wyważony, w określonym stylu. Dzieciom milenialsów to nie grozi.

Jak już znajdę sposób, by jednak się czegoś pozbyć, to mam wrażenie, że na miejsce jednego gadżetu pojawiają się trzy kolejne. Spełniamy wszystkie dziecięce marzenia, chcemy, by się świetnie rozwijały i bawiły, by niczego im nie zabrakło.

To nasze przekleństwo.

Czytaj także: https://mamadu.pl/163669,ograniczenie-bodzcow-w-przestrzeni-dziecka-wplywa-na-nie-pozytywnie