Mam dość pretensji nauczycieli. Moje dziecko – moja sprawa. Twój uczeń – twoja sprawa
Moja znajoma, gdy jej syn był jeszcze w podstawówce, bez przerwy była wzywana na "dywanik" do dyrektora. Bo Piotrek zbił szybę, kłócił się na lekcji z nauczycielką, inną zamknął w łazience, uderzył kolegę (który przezywał koleżankę), jadł kanapkę na apelu podczas hymnu, itp. Moja znajoma, gdy tylko otrzymywała telefon ze szkoły, zamieniała się w strzępek nerwów. Potem jechała do tej szkoły jak na ścięcie. Świeciła oczami za syna, przepraszała w jego imieniu i obiecywała, że z nim porozmawia. Że zrobi wszystko, by dana sytuacja się nie powtórzyła.
Tylko co ona mogła tak naprawdę zrobić? W domu Piotrek zachowywał się "normalnie". Nie to, żeby był ideałem, bo znajoma walczyła z nim, chociażby o wieczny bałagan w pokoju, ale ja, gdybym nie wiedziała o jego wybrykach szkolnych, mogłabym z całym przekonaniem stwierdzić, że to był bardzo grzeczny i dobrze wychowany chłopak.
Nie znam sytuacji, a muszę się do niej ustosunkować
Ludzie zmieniają się w zależności od środowiska, w którym przebywają. Są też inni w stosunku do różnych osób. Już Witold Gombrowicz pisał o "gębach" – maskach, jakie zakładamy w zależności od okoliczności. Dla mojej mamy jestem córką, dla męża – żoną. W każdej z tych ról zachowuję się inaczej i mówię inaczej, mam inną mimikę, gesty itp. Więc, jak matka ma rozmawiać z synem – łobuzem, skoro, wedle jej wiedzy, jej syn nie jest łobuzem?
Na porządku dziennym są takie sytuacje, w których rodzic jest wzywany do szkoły na rozmowę w sprawie zachowania swojego dziecka. Czasem nauczyciel pisze mail albo dzwoni, by przekazać, co dziecko nabroiło i oczekuje, że my "coś" z tym zrobimy. A my stajemy przed naprawdę abstrakcyjną sytuacją. Musimy rozmawiać z dzieckiem o czymś, przy czym nas nie było, czego nie widzieliśmy, nie znamy całego kontekstu. To jest absurd.
To, co szkolne, niech zostanie w szkole
Moja wychowawczyni z podstawówki nigdy nie wzywała do szkoły rodziców dzieci, które w jakiś sposób podpadły. Pamiętam, jak wskazywała, który z nygusów ma zostać po lekcji w klasie, i sama załatwiała z nim tę sprawę. Nie stawiała też uwag. Najwyraźniej wychodziła z założenia, że to, co się dzieje w szkole, jest sprawą szkoły. A to, co się dzieje w domu – sprawą rodziny. I nie należy mieszać tych dwóch płaszczyzn.
A co, gdyby tak zadzwonić do wychowawczyni naszego dziecka i zacząć jej się żalić, że oto Kasia czy Pawełek w ogóle nie chce wyrzucać śmieci, bije brata, a w pokoju ma taki syf, że strach tam wejść? I kazać tej nauczycielce, żeby z tym coś zrobiła, bo przecież tak nie może być! Jestem pewna, że wytrzeszczyłaby tylko oczy, albo popukała się w czoło. Przecież to nie jej sprawa. "To pani dziecko, nic mi do tego" - powiedziałaby. I niby to jest oczywiste.
Tak jak w tym memie:
Można się wspierać, ale każdy powinien znać swoją rolę
Więc kiedy nasze dziecko źle się zachowa w szkole i wychowawca zwróci się do nas, byśmy z nim porozmawiali, powinniśmy powiedzieć: "Nic mi do tego, to pani/pana uczeń". Bo płaszczyzną, na której ja działam, jest dom i rodzina. Tu obowiązuje relacja mama-syn. A w szkole mój syn zmienia się w ucznia i funkcjonuje w relacjach uczeń-nauczyciel.
Rodzice i nauczyciele mogą się oczywiście wspierać, a sprawy są różne i czasem złożone, ale to nie powinno być tak, że cała odpowiedzialność za zachowanie dziecka w szkole jest przerzucona na rodziców. Jeśli uczeń pyskuje nauczycielce, to – w moim rozumieniu – oznacza, że ona nie potrafi sobie poradzić z rolą, jaką ma do spełnienia. I nam, rodzicom, nic do tego. Może, na przykład, poradzić się jakiegoś psychologa, co powinna w tej sytuacji zrobić, tak jak robią to rodzice, którzy nie radzą sobie ze swoim dzieckiem.
P.S. Wobec mojej, wspomnianej, wychowawczyni, nikt nie odważył się źle zachować. Uczniowie ją uwielbiali, ale nie wchodzili jej na głowę. Na jej lekcjach było cicho, jak makiem zasiał. Można?