Jeśli dziecko czegoś chce, powinno na to zarobić. Rodzice, którzy kieszonkowe dadzą po swoim trupie

Agnieszka Miastowska
Chyba każdy z nas jako dziecko choć raz usłyszał albo jako rodzic powiedział: "kochanie, na to nie mam pieniędzy". Czasem był to wybieg, by nie kupić dziecku czegoś, co w mniemaniu dorosłych jest głupotą, czasem przykry fakt z powodu, którego rodzic poczuł się zawstydzony. Co jednak, gdy rodzice mówią wprost – "swojemu dziecku nie dam nawet złotówki, to nauczy je, że pieniądze na drzewach nie rosną".
Rodzice i kieszonkowe to często trudny temat. Fot. pexels.com / @Lukas

Czy dawać dzieciom kieszonkowe?

Jeśli trudno rozmawia się o pieniądzach, tym trudniej dyskutuje się o tym, ile i jak powinno wydzielać się tym, którzy do pracy jeszcze nie chodzą, czyli naszym dzieciom.
Niektórzy rodzice chcąc nauczyć swoje dziecko zarządzania pieniędzmi dają im kieszonkowe. Jednak już tutaj pojawia się pierwszy problem. Czy kieszonkowe to drobniaki, za które dzieci mogą w szkole dokupić coś słodkiego do śniadania, czy kieszonkowe to bardziej papierkowe kwoty, które wrzuca się do skarbonki, by dziecko miało szansę wymienić je na porządniejszy prezent?


Czy dziecko powinno samo uzbierać na rzeczy, które z perspektywy rodziców są fanaberiami, jak telefon z jabłuszkiem zamiast tańszej komórki, czy także samo powinno odkładać na harcerski wakacyjny obóz, o którym marzy? Co rodzic, to inna opinia.

Jednak takich "problemów" nie ma pewna kategoria rodziców, których (mimo że unikam szufladkowania ludzi) mogłabym opisać hasłem "Kieszonkowe? Po moim trupie!". Oto historie rodziców, którzy z dumą przyznają, że swojemu dziecku nie dadzą nawet złotówki.

Po złotówce z portfela rodziców

Dominikę znam od dziecka i od dziecka pamiętam jej rodziców. O ile wielu dorosłych rozpieszczając swoje dzieci podkreśla, że "dla nich wszystko", o tyle jej rodzice pieczołowicie pilnowali, by ich córka za wiele nie miała, nie dostała, nie zaznała — bo to wszystko kosztuje!

Ubrania miała po kuzynkach, zabawki po ciotkach — w duchu zero waste i oszczędności, kto z nas tego nie miał? Jednak nowych rzeczy nie mogła oczekiwać nawet na urodziny ani gwiazdkę. Do dzisiaj pamiętam, gdy jej mama zganiła mnie za to, że jako kilkuletnie dziecko po prostu chciałam pochwalić się koleżance zabawkami, które znalazłam pod choinką.

Usłyszałam wtedy, że Dominika dostała tylko sweter po kuzynce, bo "więcej jej nie potrzeba i to marnotrawstwo". Rodzice Dominiki nie byli biedni, nie tak, żeby dwa razy w roku nie kupić dziecku wymarzonego misia czy lalki.

Od zawsze powtarzali jednak, że dziecko ma znać wartość pieniądza, wiedzieć, że na głupoty się nie wydaje i doceniać ciężką pracę rodziców — dla was może brzmi to jak kolejne zasady, dla mnie jak mantra powtarzana za każdym razem, gdy tam byłam.

Gdy przyjeżdżał cyrk albo wesołe miasteczko, Dominika jako jedyna zostawała w domu. Jej mama uważała, że woli za te pieniądze kupić jej nowe buty albo bluzkę niż wydawać je na coś, co nie ma sensu. Cyrku na siebie nie ubierze, na półce nie postawi, oceny w szkole za to nie dostanie.

Zabawa? Ile to kosztuje. Rozrywka? To głupota! Poznawanie świata? Nie lepiej zaoszczędzić? Ale jeśli rodzice chcieli Dominikę nauczyć wartości pieniądza — z pewnością im się to udało. Zawsze wiedziała, który napój jest najtańszy, w którym sklepie cena za kilogram ziemniaków jest najniższa.

Gdy chodziłam z nią na zakupy, zawsze realizowała listę tak, by jak najwięcej zostało jej w kieszeni. Rodzice oczywiście nie pozwalali jej na zatrzymanie reszty. Dlatego oszukiwała parę groszy czy złotych na każdym produkcie, by choć parę własnych drobnych odłożyć do kieszeni.

Wtedy się jej dziwiłam, sama bym tego rodzicom nie zrobiła, byłam posłuszną dziewczynką. Teraz z perspektywy dorosłej szkoda mi jej jeszcze bardziej. Chcąc sprawić, że dziecko zrozumie trud zdobywania pieniędzy, sprawili, że samo posuwało się nawet do oszukiwania i kłamstwa, żeby mieć choć grosz na rozrywkę w postaci słodyczy czy zabawki.

I jeśli nauczyli jej czegoś na całe życie to tego, że nie ma większej wartości niż pieniądze — to przez nie była wyśmiewana w szkole, to przez nie nie mogła robić tego, co chce. To przez nie zamiast bawić się równo z dziećmi na placu zabaw, musiała kombinować i powtarzać, że "nie ma ochoty" na rzeczy, na które nie pozwoliliby jej rodzice.

Kluczem nie jest przecież także sam brak pieniędzy: rodzice mogliby wyjaśnić jej, że na daną rzecz nie mogą sobie pozwolić, ale może następnym razem. Jednak to nie status ekonomiczny rodziny był problemem. Dla rodziców problemem była ona. Zbyt roszczeniowa, mająca chęć do zabawy, bezczelna, bo w ogóle pytająca, czy na coś może sobie pozwolić.

Dominika bardzo szybko wyprowadziła się z domu. Od razu po maturze wynajęła pokój w mieszkaniu w Warszawie. Marzyła o studiach dziennych, ale poszła na zaoczne, bo nie dałaby rady utrzymać się sama. Pracuje w sieciówce sklepu z ubraniami, skończyła pedagogikę.

Ostatni raz, gdy poprosiła rodziców o pieniądze, był moment, kiedy chciała iść na bal maturalny — potrzebowała sukienki, butów, fryzjera. Miała już plan na to, jak przekona rodziców. Co kupi używane, umaluje się sama, by jak najwięcej zaoszczędzić. Została tylko kwota za imprezę.

Jej mama odpowiedziała jednak, że nie ma sensu wydawać tyle pieniędzy na jedną imprezę, że nie jest to aż tak ważne. Dominika jako jedyna z naszej szkoły na studniówkę nie poszła. Nie raz brakowało jej na czynsz w mieszkaniu, czasem nawet na jedzenie. Obiecała sobie jednak, że więcej swoich rodziców o pomoc nie poprosi. I do tej pory tego nie zrobiła. W końcu wszystko kosztuje, a pieniądze na drzewach nie rosną.

Jak zarobi, to doceni

Karolina codziennie słuchała, że dzieci muszą znać wartość pieniądza, że jej ojciec ciężko pracuje na jej utrzymanie, że darmozjadów utrzymywać nie będzie. Tylko że Karolina nie była bezrobotną 30-latką na garnuszku rodziców, była dzieckiem, które jednak od początku było uczone, że dla swoich rodziców jest finansowym ciężarem.

— Do tej pory czuję satysfakcję, gdy mogę sobie kupić najdroższy sok w sklepie, droższe ciastka, lepszą czekoladę. Za dziecka zawsze byłam uczona, że bierzemy to, co jest najtańsze. Jeśli w ogóle mogliśmy kupić słodycze, to najlepiej słone paluszki i niby-czekoladę. Jedzenie dobrze pokazuje absurd oszczędności moich rodziców — tłumaczy.

Nie zapomnę sytuacji, gdy jako dziecko przyniosłam do Karoliny i jej brata trzy jogurty. Jej mama dwa schowała do lodówki, by z jednego zrobić trzy kanapki, dla każdego po jednej. Jej rodzina naprawdę nie żyła na granicy biedy — zawsze zazdrościłam jej dużego domu, ogródka z huśtawkami, altankami i oczkiem wodnym z rybkami.

Rodzice nie oszczędzali na domu, ale na domownikach już tak. — Ojciec zawsze wszystko nam wyliczał. Mówił, w jakie dni mogę myć włosy albo się kąpać, zamiast brać prysznic, żeby nie marnować mu za dużo ciepłej wody. Dochodziło do sytuacji, że wstając o 7, nie mogłam się nawet umyć, żeby wyszykować się do szkoły. Zakręcił mi ciepłą wodę, więc zaczęłam wstawać o 6, żeby gotować ją w garnku — tłumaczy.

Karolina rzuca anegdotami jak z rękawa. Wyliczone plasterki sera, by nikt nie zjadł za dużo niż swój przydział, bo ser żółty jest drogi. Dla gości herbatniki, dla dzieci sucharki. Kupowanie przeterminowanych produktów, żeby było taniej. To dopóki była dzieckiem, gdy miała ledwo naście lat, zaczęły się naciski, by poszła do pracy.

— Potrzebowałam nowych spodni, zwykłych dżinsów, bo reszta była za mała lub wytarta. Plecaka na kolejny szkolny rok, szortów na wf, stroju na basen. To były rzeczy tego typu, żadne gadżety, rozrywki, zabawki. Coś, czego kupienie jest obowiązkiem rodzica każdego dziecka — tłumaczy.

Gdy Karolina prosiła o to rodziców, słyszała, że jeśli czegoś chce, to powinna sobie zarobić. Jak nie, niech nosi te, co ma. Trudno. To nie ich problem.

— Dzieci do 15. roku życia nie mogły pracować, ale na rwanie wiśni, borówek i truskawek nie trzeba spisywać umowy. Miesiąc wakacji, gdy moi równieśnicy jeździli z rodzicami nad morze, na Mazury albo przynajmniej siedzieli w domu i oglądali Disneya, ja jeździłam rowerem na wieś oddaloną 7 kilometrów i kilka godzin pracowałam — dodaje.

Wspomina, że pierwszą wypłatę wydała na plecak do szkoły, spodnie, worek na buty, klapki, mgiełki zapachowe i lakier do paznokci. Lata mijały, a potrzeby nastolatki rosły. By liczyć się w szkole, ale także, by w ogóle uczyć się i kontaktować ze znajomymi, trzeba było "mieć".

— Rodzice nigdy nie kupili mi telefonu, komputera, tabletu. Nawet najprostszego do dzwonienia. Pierwszą komórkę kupili mi dziadkowie, potem każde wakacje dorabiałam przy zbiorze owoców. Komputer miał tylko ojciec i miałam prawo podejść, sprawdzić w nim lekcje, nic więcej. Gdy byłam nastolatką, dostałam od mojego chłopaka używanego laptopa. Gdyby nie to, pewnie do studiów nie miałabym codziennego dostępu do internetu w domu — streszcza.

Dzieci nauczone wartości pieniądza

Czemu to wszystko miało służyć? Niektóre historie noszą już znamiona psychicznego znęcania się, rozliczania ze zjedzonego jedzenia, zużytego mydła, ciepłej wody, wykorzystywania dzieci do pracy. Rodzice twierdzili, że dzieci nauczone pracy i oszczędności, nauczą się gospodarować pieniędzmi, docenią starania rodziców czy może raczej... oddadzą za swoje utrzymanie?

Dominika jako dziecko zrozumiała, że warto oszukiwać rodziców, jeśli to ma zapewnić jej pieniądze, jako dorosła, że nie warto na nich liczyć. Karolina rok temu wyprowadziła się z domu. Planuje ślub z chłopakiem, ale wie, że szybko się go nie doczeka.

— Rodzice na pewno się nie dołożą, nie zamierzam ich nawet o to prosić. Na razie sobie radzę, ale wchodzić w dorosłość z poczuciem, że jeśli powinie ci się noga, rodzice prędzej cię wyśmieją, niż okażą wsparcie — tłumaczy.

A czego bohaterki się nauczyły? Tego, że pieniądze szczęścia nie dają, ale tym, którzy je mają. A na rodziców wsparcie nie ma co liczyć i to nie tylko to finansowe.