Mąż nazywa mnie dzikuską, ale ja wiem swoje. Przepis na koszmar to goście bez zapowiedzi
List do redakcji
12 kwietnia 2021, 13:40·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 12 kwietnia 2021, 13:40
Jest weekend. Zdążyliśmy zjeść obiad, kuchnia i salon w lekkim rozgardiaszu, bo nie jestem tą panią domu, która woli lśniącą podłogę od chwili wytchnienia. Dzieciaki zajęły się sobą, a ja już czuję woń kawki, którą mąż przyrządza, więc rozkładam się na kanapie. Nagle słyszę dzwonek do drzwi, a chwilę po nim "a dzień dobry!". Goście. Goście bez zaproszenia i zapowiedzi to najgorszy koszmar, jaki może zdarzyć się wam się weekend. I właściwie w każdy inny dzień.
Reklama.
Nie życzę sobie gości bez zapowiedzi - to szarańcza.
Mąż nazywa mnie dzikuską, ale goście powinni zawsze się zapowiadać.
Mój dom jest świątynią, w której nie życzę sobie nawet rodziny, jeśli nie jest zaproszona.
Goście mają komórki i muszą nauczyć się dzownić
Nie powiem nigdy, że moi rodzice byli niegościnni. Moja mama zawsze miała naszykowaną kawę, słodycze, a na wieczorne spotkanie ze znajomymi czy rodziną kilkudaniowy obiad. Była wręcz wzorem polskiej gościnności, ale pod jednym warunkiem – goście byli wcześniej umówieni.
Nie pamiętam właściwie nawet żadnej spontanicznej kawy z ciocią, która nie była poprzedzona telefonem (domowym). Od kiedy taki zagościł w naszym domu, każdy gość był zaproszony albo wpraszał się sam, ale z wcześniejszym uprzedzeniem.
Dlatego, gdy słyszę dzwonek do drzwi, a nie spodziewam się nikogo (włącznie z kurierem) dosłownie mnie mrozi. Albo to coś złego – może ktoś nie mógł się do mnie dodzwonić albo stało się coś, co wymaga nagłej rozmowy na żywo, albo to po prostu ktoś, kogo nie mam ochoty widzieć, bo zwyczajnie – nie jestem z nim umówiona.
Mój mąż zupełnie nie rozumie, że nasz dom nie jest otwarty dla każdego, kto tylko ma ochotę wstąpić gdzieś na napicie się ciepłej kawy. To nie lata 80. Każdy ma komórkę i skoro umie siedzieć godzinami na Facebooku, to jest w stanie skorzystać z niej, by uprzedzić o odwiedzinach.
Jego dom rodzinny był właściwie jedną wielką kawiarnio-poczekalnią. Nieważne czy jego mama akurat szykowała dwudaniowy obiad w niedzielę, sprzątała w sobotę czy odpoczywała w tygodniu po pracy.
Ciocia, wujek, stryjek czy kuzyn zawsze mogli podjechać i bez pukania chwycić za klamkę, by z głośnym dzień dobry i bez ściągania buciorów wejść do domu. Zanim gospodyni zdążyła się przywitać, musiała biegać między kuchnią a salonem, proponując kawy, herbaty, ciastka, ciasta i pilnując, czy pamięta, ile kto słodzi.
Odwiedziny to przyjemność dla gości - nie dla gospodyni
Na zewnątrz uśmiechała się, a w duchu zastanawiała pewnie, czy zdąży z własnymi obowiązkami, zanim rodzinka znudzi się i pojedzie do domu. Nie mówiąc już o weekendach, w które mimo posiadania 4-osobowej rodziny szykowała obiad na dwa razy więcej osób "w razie czego".
No bo wyobraźcie sobie, że gdy akurat siedzicie przy rosole, do salonu wpadają goście bez zapowiedzi. Wtedy nie poczęstujecie ich herbatą z sucharkiem! Dobra gospodyni wyczaruje kolejne nakrycia, by i goście byli zadowoleni. Czy raczej "by TYLKO goście byli zadowoleni".
Wiem, co zaraz powiecie – te czasy dawno się skończyły. Nikt, kto wpada do nas, nie wymaga rosołu z własnoręcznie zrobionym makaronem, a jedynie kawy. No może z cukrem i śmietanką.
Mój mąż powtarza, że jestem niegościnną dzikuską. Że gdy jego rodzice albo znajoma ciocia z okolicy pukają do nas do drzwi, to przecież wejdą na godzinkę i wrócą do domu. Ale ja nie życzę sobie tej godzinki w moim salonie.
Dom jest dla mnie miejscem odpoczynku. Świątynią, w której czasem walają się nasze brudne skarpetki, często nie chcę mi się umyć szklanego wypalcowanego stołu, a jak mam ochotę, to kładę się w bieliźnie na kanapie przed telewizorem w środku dnia.
Tym mój dom różni się od pracy i innych miejsc, w które chodzę z przymusu, że w nim mogę być sobą – nie muszę prowadzić sztucznych rozmówek z ludźmi, za którymi nie przepadam, nie muszę nieustannie zwracać uwagi na swój wygląd, a na pewno nie muszę udawać, że mój salon jest jednym z tych wystawowych w Ikei, bo na blacie nigdy nie ma okruszków.
Nie chcę otwierać teściowej w dresie
Dlatego nie chcę w nim gości. Nawet rodziny, która przecież często traktowana jest przez nas bardziej z dystansem niż znajomi. Powiedzcie szczerze – wolicie otworzyć drzwi w dresie przyjaciółce czy ukochanej teściowej? No właśnie.
Po co nam właściwie spotkania towarzyskie, w których obydwie strony grają w pewną grę? Rozmawiają o pogodzie, sąsiadach, ja udaję, że jestem zadowolona z ich przyjazdu, oni udają, że nie mam bałaganu w salonie.
Uśmiecham się, a naprawdę myślę o tym, że skoro do poniedziałku zostało tylko kilkanaście godzin, dobrze byłoby obejrzeć jakiś serial albo pobawić się z dziećmi, co obiecałam im od tygodnia.
Jestem domową egoistką i dobrze
Mój mąż może nazywać mnie dzikuską, ale wszystkim, którzy raz czy drugi zjawiają się w naszym domu "z niespodzianką", mówię wreszcie, by następnym razem zadzwonili. Nie tylko po to, żebym zdążyła upiec ciasto do kawki, ale zdecydowała, czy dzisiaj mam czas i ochotę się spotkać.
Nie jesteście niegościnne, niekulturalne czy samolubne, bo wolicie spędzić czas z własną rodziną albo nawet same ze sobą. Pracujecie częściej dużo więcej niż wasze mamy czy babcie — na etacie w pracy i jako mama na pełny etat – i macie prawo, po prostu nie mieć ochoty na zabawę w perfekcyjne panie domu.
Mogę być nazywana dzikuską we własnym domu, ale przynajmniej na tyle szanuję gości, by nie udawać, że cieszę się z ich przyjazdu, gdy wcale tak nie jest. A gdy naprawdę mam ochotę się z nimi spotkać, robię to na własnych zasadach – by spotkanie z nimi było przyjemnością, a nie odbębnieniem obowiązku dobrej gospodyni.