Dobry związek nie zawsze chroni przed miłością do innej. Czasem można kochać dwie osoby naraz

Agnieszka Miastowska
Usłyszeć od swojego partnera "poza tobą kocham jeszcze Kasię, ale z żadnej was nie chcę zrezygnować" brzmi jak absurd albo najgorszy koszmar. Z drugiej strony większość z nas zna sytuację, gdy mimo trwania w stałym związku, zaczyna nas fascynować ktoś inny. Czy to możliwe, by taka fascynacja przerodziła się w zakochanie, a później w miłość, nie wygaszając poprzedniego uczucia?
Czy można kochać dwie osoby jednocześnie? Psycholog wyjaśnia, jak poradzić sobie z podwójną miłością Kadr z filmu "Utalentowany pan Ripley"


O to, czy można kochać dwie osoby jednocześnie, zapytałam psychoterapeutkę i seksuolożkę Katarzynę Kucewicz. Współtwórczynię Ośrodka Psychoterapii i Coachingu Inner Garden w Warszawie, członkinię Polskiej Federacji Psychoterapii i autorkę trzech poradników psychologicznych, w tym książki "Pięknie odmienni. Jak uwolnić związek od codziennych sprzeczek i nieporozumień".
Wiele osób uważa, że jeśli będąc w związku, zakochamy się w kimś innym, to jasny sygnał, że nasz związek trzeba zakończyć – gdybyśmy naprawdę kochali, nie poczulibyśmy miłości do kogoś innego. Zawsze kochamy więc jedną osobę naraz. Czy miłość partnerska faktycznie jest monogamiczna?


Większość osób, zwłaszcza wyznających tradycyjne wartości, uważa, że kochanie dwóch osób naraz jest niemożliwe.

Ale istnienie poliamorii czy innych form związków otwartych pokazuje, że są ludzie zdolni do tego, by kochać więcej niż jedną osobę równocześnie i w takich układach nierzadko bywa, że wszyscy są równie zadowoleni, bez zazdrości, bez potrzeby wyłączności.

Propagatorzy związków niemonogamicznych czasem mówią, że z miłością partnerską jest jak z miłością do dzieci. Jak ma się dwoje dzieci, każde kocha się tak samo. Analogicznie można kochać różnych ludzi dorosłych.

Ale jest to jednak dość niszowa postawa, bo większości z nas nie mieści się w głowie, że moglibyśmy dzielić się czyimiś uczuciami, czyjąś uwagą, nie być najważniejsze.

Jeśli wszystkie osoby w relacji niemonogamicznej czują się spełnione, to z perspektywy seksuologa nie ma żadnych przesłanek, by negatywnie oceniać takie relacje i ich szanse na powodzenie.

Mówimy wówczas o konsensualnej niemonogamii, czyli o sytuacji, w której wszystkie osoby w relacji miłosnej świadomie i dobrowolnie godzą się na taki układ, czerpią z niego radość i wyznają ustalone przez siebie reguły.

Bo wbrew pozorom w związkach poliamorycznych reguł i zasad może być sporo. One gwarantują ludziom to, że chociaż nie ma się wyłączności seksualnej, każdy czuje się w relacji bezpiecznie.

A co w sytuacji, gdy jesteśmy w związku oficjalnym, np. w małżeństwie, dodatkowo wchodzimy w romans? Z małżeństwa nie chcemy wyjść, wcale nie przez dzieci czy kredyt – kochamy swojego partnera. Ale z kochankiem też łączy nas coś więcej niż seks. Czy to w psychologii nazywamy kryzysem decyzyjnym?

Dokładnie paraliżem decyzyjnym. To pojęcie z psychologii społecznej oznaczające niemożność podjęcia decyzji z powodu mnogości wyboru i nieumiejętności zrezygnowania z jednej z opcji.

Pojawia się wtedy, kiedy mamy obfite możliwości i tak trudno nam się zdecydować na jedną opcję. Jeśli działamy na chłodno, to mając taki paraliż możemy z niego wyjść, analizując wszelkie "za i przeciw".

Ale wiadomo, jak to jest w miłości — słuchamy intuicji, uczuć, porywów serca. Dlatego może to sprawić na przykład, że mąż przez lata ma kochankę, bo nie potrafi się zdecydować na jedną osobę.

Często problem z podjęciem decyzji wynika z tego, że nie potrafimy zrezygnować z oszołomienia, jakie daje relacja z nową osobą. To jest haj, endorfiny, silne pobudzenie. Zupełnie inny rodzaj uczuć niż te, jakie ma się 10 lat po ślubie.

Wtedy relacja jest bardziej przyjacielska, rodzinna, stabilna, ale i trochę nudniejsza, bo bardziej przewidywalna. Najgorsze, że człowiek zakochany w nowej osobie często nie bierze pod uwagę, że za rok albo dwa te emocje opadną i będzie bardzo podobnie jak w tej pierwszej relacji.

Ale to wiemy dopiero, gdy dokonamy wyboru. A jeśli ktoś nie potrafi go podjąć?

Często zdarza się, że osoba przez wiele miesięcy, a nawet lat nie jest w stanie dokonać wyboru i stara się za wszelką cenę prowadzić dwie relacje, dwa życia. To często ma opłakane skutki, finalnie trzy osoby na tym cierpią.

Nierzadko mój gabinet odwiedzają te trzecie osoby — kochankowie, kochanki. Często pełni nadziei, że już zaraz, już za moment ich ukochana osoba się zdecyduje i będzie z nimi, a żonę/męża porzuci.

Czekają na rozwody, na wyprowadzkę z domu. Bywa, że bardzo długo. I bywa, że nigdy się jej nie doczekują. Pamiętam taką historię, w której kobieta czekała na mężczyznę ponad 10 lat. W końcu on się do niej wprowadził, a po miesiącu jednak wrócił do żony.

Proszę mi wierzyć, że to nie była jednorazowa opowieść, podobnych historii słyszy się wiele w gabinecie, bo osoby po takich sytuacjach zwykle lądują u psychologa przekonane, że przegrały życie.

Co więc można poradzić osobie, która stanęła między wyborem, który ją przerósł. Kocha zarówno żonę/męża i tą drugą osobę, z żadnej nie umie zrezygnować, ale chce być wreszcie w stosunku do nich uczciwa?

Takie historie zdarzają się częściej, niż nam się wydaje, i nie ma jednej odpowiedzi, wskazówki czy rady. Nie zawsze osoba, która kocha dwoje ludzi na raz, jest zła, zepsuta i niemoralna.

Czasami okoliczności życiowe sprawiają, że ulegamy pokusom, słabościom, leczymy w ten sposób kompleksy. Bywa oczywiście też, że dwie relacje po prostu pompują nasze ego, ale zwykle ta nieumiejętność podjęcia decyzji ma jakiś szerszy kontekst.

Podczas terapii badamy, z czego to wynika, że ktoś nie potrafi zrezygnować z jednej z relacji. Czy dlatego, że boi się utraty adoracji ? A może boi się postawić granic i być asertywnym?

A może chodzi o potrzebę ukarania kobiet za własną trudną relację z mamą? Czasami poszukiwania przynoszą zaskakujące efekty, obnażają na przykład traumy osoby albo jej nieadaptacyjne schematy myślowe.

Pamiętam na przykład taką historię, gdy kobieta nie była w stanie odejść od męża do innego mężczyzny, bo bała się, że mąż się przez nią zabije, tak jak popełnił samobójstwo jej tata, gdy była mała. Z tego powodu nie odchodziła i tkwiła w bardzo toksycznej relacji. Finalnie to mąż odszedł od niej. Ten nie miał skrupułów, gdy tylko poznał znacznie młodszą kobietę.

Wielu z nas wierzy w wizję, zgodnie z którą tam, gdzie jest dobry i szczęśliwy związek, nie zdarzają się zdrady, drugie relacje, podwójne życie. Czy gdyby nasz związek był udany, to do relacji z tą drugą osobą by nie doszło?

Niekoniecznie. Jak to mówi Esther Perel :"w szczęśliwych związkach też się zdarzają się zdrady i różnego rodzaju skoki w bok". Jeśli osoba ma cechy charakteru i temperament, który predestynuje ją do zdrady, to nawet będąc w bardzo szczęśliwym związku i tak może nie być w stanie się powstrzymać w sytuacji możliwości zdrady.

Bo zdradzamy nie żeby zrobić żonie/mężowi na złość, tylko dla siebie. Żeby poczuć tam coś, za czym tęsknimy i czego nie umiemy już sobie zapewnić w inny sposób niż zdrada.

Zdrada często ma załatać jakąś dziurę, załatwić jakiś nasz problem. Moim zdaniem jest to zachowanie z poziomu dziecka. Dorosły człowiek, gdy ma jakiś problem, to go rozwiązuje w sposób właściwy.

A zdrada często jest ucieczką od odpowiedzialności za siebie i za kogoś. Przypomina mi się taka historia sprzed wielu lat. Mąż zdradzał żonę, ponieważ nie odpowiadał mu zapach jej miejsc intymnych, wstydził się jej o tym powiedzieć, nie chciał jej urazić, więc odsunął się i zaczął ją zdradzać.

Gros zdrad wynika właśnie z tego, że nie umiemy ze sobą porozmawiać, nie umiemy być szczerzy, jasno komunikować, co się nam nie podoba i czego byśmy potrzebowali. Czasami łatwiej jest zdradzić i zaciskać zęby na nieznośnego partnera. To jednak fatalne rozwiązanie i na dłuższą metę zwykle kończy się bardzo źle.

Jako psychoterapeutka zwykle zachęcam ludzi do tego, by najpierw skupili się na swoim związku oficjalnym i spróbowali go naprawić. Jeśli to nie przyniesie rezultatu, to wtedy dopiero wrócili do nieoficjalnego.

Często ludzie zdradzający, kochający dwie osoby, przychodzą na terapię par. Ale ona nie ma sensu, jeśli ktoś cały czas utrzymuje relację z kochankiem/kochanką. Ta relacja nieoficjalna musi zostać zawieszona na czas terapii, by para mogła odbudować więź. Inaczej terapia nie ma żadnego sensu.


Ale czasami takie sytuacje kończą się wyborem kochanka/kochanki i rozpoczęciem oficjalnego i szczęśliwego związku?


Oczywiście. Zazwyczaj takie sytuacje zdarzają się osobom będącym od lat w kryzysie małżeńskim, gdy zdrada jest tylko wisienką na torcie fatalnej relacji. Bywa, że osoba dopiero poznając kogoś nowego, czuje moc i jest w gotowości, by zakończyć znajomość, która przez lata jej nie służyła.

I czasami też bywa tak, że mimo dobrego związku ludzie po prostu zakochują się bez pamięci w innej osobie. I wiedzą, że to jest "to uczucie", coś na zawsze. Znam takie historie. Z jednej strony na cierpieniu innych trudno jest wybudować szczęście, ale życie pisze różne scenariusze.

W niektórych sytuacjach, jak mawiał Carl Gustaw Jung: „człowiek musi zrobić coś niewybaczalnego, by móc żyć dalej”. Jeśli czujemy, że chcemy odejść, to najważniejsze, by nie karmić kogoś nadzieją i nie krzywdzić bardziej niż to konieczne. Nawet kiedy odchodzimy, zrobić to z szacunkiem do drugiego człowieka.