Boisz się przyznać, że nie czytałeś Tokarczuk? Mind-shaming to toksyczny nawyk pseudointeligentów
Każdy z nas ma trochę inne upodobania lekturowe i to jest normalne. W środowisku pseudointeligenckim znajdzie się jednak osoba, która, na wiadomość, że ktoś nie czytał "Ogniem i mieczem", zareaguje – łagodnie mówiąc – źle. No bo jak to tak, nie mieć odhaczonej tej pozycji na liście 100 książek, które każdy musi przeczytać w swoim życiu. Wstyd!
Pamiętam jak w drugiej gimnazjum, czytałam "Kandyda" Woltera i nie miałam pojęcia, o czym on jest, ale jak skończyłam, byłam z siebie dumna. Mogłam przecież dopisać ją do listy przeczytanych książek.
Tylko co z tego, skoro nic mi ta lektura nie dała, niczego się nie nauczyłam?
Mam wrażenie, że ciągle żyjemy w czasach, w których, mówiąc słowami rapera "wszyscy, wszędzie, wszystko". Dla moich znajomych oczywiste byłoby rozpoczęcie dysputy o wczesnej i późnej twórczości Sienkiewicza.
Mind-shaming
Ano tak, po prostu. Wybierałam inne lektury. Czasami nie czytałam nic przez kilka miesięcy i nie mam zamiaru mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Kojarzycie pojęcie "body-shaming"? Chodzi o "działania mające na celu poniżenie, zawstydzenie lub ośmieszenie kogoś z powodu wyglądu".
Ja ostatnio wymyśliłam bliźniacze pojęcie, które roboczo nazwałam "mind-shaming". To sytuacje, w których jesteśmy poniżani z powodu naszych lekturowych doświadczeń. Chodzi nie tylko o książki, które przeczytaliśmy, ale także o ich ilość.
Znajoma opowiadała mi, że z "mind-shamingiem" spotkała się, kiedy Olga Tokarczuk dostała Nobla. Wówczas jedni zachwycali się jej twórczością, a inny krytykowali ją. Moja koleżanka myślała sobie z kolei: "Jak w ogóle mogę wypowiadać się na ten temat, skoro przeczytałam tylko jedną książkę Tokarczuk?". Przyznała się do tego swojej przyjaciółce. Ona miała tak samo.
Dlaczego Nobel Tokarczuk dla wielu z nas stał się powodem do wstydu, a nie do otwartego przyznania, że to doskonała okazja, żeby zapoznać się z twórczością tej pisarki? Właśnie przez "mind-shaming".
W zależności od tego w jakim środowisku się obracamy, będziemy uważani albo za tych "mało inteligentnych", bo nie mamy twórczości Żeromskiego (czy Tokarczuk właśnie) w małym paluszku, albo za tych, którzy nadmiernie aspirują do wyższych sfer, czytając Mickiewicza (mimo że czytanie tego pisarza naprawdę daje nam korzyści albo zwykłą przyjemność lektury).
Mind-shaming może być naprawdę krzywdzący. Powinniśmy nauczyć się mówić o swoich lekturowych doświadczeniach bez wstydu, ale tak się nie stanie, dopóki nie zrozumiemy, że od ilości przeczytanych książek nie zależy mądrość czy wartość drugiego człowieka.
Cenię ludzi, którzy przyznają się do tego, że nigdy nie przeczytali książek uznawanych za pozycje obowiązkowe. Jedną z takich osób jest Jola Szymańska – youtuberka, która na swoim kanale mówi o zdrowiu psychicznym i książkach.
Rozmawianie o książkach, których się nie czytało
Moje myślenie na ten temat zmienił lektura "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?" Pierre'a Bayarda.
Zresztą była ona obowiązkowa na moich polonistycznych studiach, bo – siłą rzeczy – nie dało się przeczytać tych wszystkich utworów, które mieliśmy w sylabusie. Bayard podaje w wątpliwość akt czytania w ogóle. Choć jego stanowisko jest kontrowersyjne, na pewno daje dużo do myślenia.
Jeśli przeczytaliśmy książkę, a nic z niej nie pamiętamy, to czy rzeczywiście możemy ją określić jako przeczytaną? A co jeśli znamy całą treść utworu, ponieważ jest powszechnie znana (np. "Hamlet"), ale w rzeczywistości nigdy jej nie przeczytaliśmy?
Czy wówczas ta druga książka nie jest bardziej przeczytana od tej pierwszej, nawet jeśli sam akt czytania, występował w przypadku pierwszej książki? Gdzie jest ta granica pomiędzy czytaniem a nieczytaniem? To tylko niektóre z pytań stawianych przez autora "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?".
Dzisiaj ja – polonistka piątego roku studiów, która nigdy nie przeczytała do końca "Krzyżaków" i "Pani Bovary" – mając świadomość, że zostanę "zmind-shamingowana", mówię wam, że nie powinniście się wstydzić.
To ile przeczytaliście książek i fakt, że wśród nich nie znalazły się te uznawane za obowiązkowe, nie znaczy, że jesteście mniej inteligentni i nie powinniście się wypowiadać. Walczmy z mind-shamingiem.
Ja dzisiaj może przeczytam fragment Lema, a jutro pewnie wrócę do "Harry'ego Pottera", bo nie chcę zaprzątać sobie głowy głębokimi rozważaniami podczas weekendu. I już nie odhaczam nic na żadnych listach. Czytam to, na co mam ochotę. Chcę w ten sposób dowiadywać się więcej o świecie.
Może cię zainteresować także: "Metoda bostońska" wkracza do polskich szkół. Wystarczy 20 minut dziennie, by zrozumieć jej fenomen