
Klasowe mikołajki coraz rzadziej opierają się na wdzięczności i docenianiu małych gestów. Już nie liczy się pomysł i zaangażowanie, a coraz częściej cena widniejąca na metce. A przecież to właśnie ręcznie robione prezenty tworzyły kiedyś magię, która naprawdę cieszyła dzieci.
Klasowe mikołajki to dziś festiwal "kto da więcej"
Nie wiem, w jakim wieku są moi czytelnicy, ale czy wy pamiętacie mikołajki, jakie w szkole odbywały się na przełomie lat 90. i 2000.? Nie było list do świętego Mikołaja z linkami do sklepów internetowych, nie było widełek cenowych ustalanych na niebotyczne kwoty, a jeśli ktoś już przyszedł z kupnym prezentem, to naprawdę musiał się postarać, żeby wyglądał choć trochę "od serca".
W tamtych czasach największą dumą było to, że zrobiło się coś samemu. Pudełko na drobiazgi, breloczek, ramkę z masy solnej albo skromny zestaw: kakao w ładnie opisanym słoiczku i własnoręcznie zrobiony peeling do ciała z cukru i soli.
To nie były czasy "kto da więcej". To były czasy: "kto da coś, co naprawdę ucieszy i się postara". I może brzmi to, jak klasyczne marudzenie baby po 30, która wspomina, jak to kiedyś było lepiej niczym nasze ciotki na rodzinnych spotkaniach. Ale jakoś mam wrażenie, że te skromne mikołajki naprawdę dawały dzieciakom więcej frajdy.
Dziś jest zupełnie inaczej. Coraz częściej w klasowych wiadomościach widzę: "Ustalamy limit 80 zł" albo "Może ustalmy 100, bo za mniej ciężko coś sensownego kupić". I takie teksty sprawiają, że czuję konsternację. Po pierwsze – 80 zł to nie jest dla niektórych mało.
Po drugie – kupić coś za pieniądze potrafi każdy, jeśli tylko te pieniądze ma. A po trzecie – czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi? Dziś mikołajki to już tylko święto konsumpcjonizmu, nie trzeba się nawet zastanawiać, czy się wie, co lubi wylosowana osoba.
"Kiedyś to było..."
Mikołajki, przynajmniej te szkolne, miały w sobie kiedyś jakąś magię. Trzeba było pomyśleć, co sprawi radość konkretnej osobie. Podpytać koleżankę czy kolegę o to, co lubi. Zauważyć, czy zbiera karteczki, czy woli długopisy z brokatem, czy lubi piłkę albo raczej taniec.
I na koniec zrobić jakiś mały prezent, który nie musiał mieć metki ani ceny, ale był niejako personalizowany. I to była jego największa wartość – taka, której nie da się przeliczyć na złotówki.
Dzieci wkładały w to swoje serca i czas, robiły to z niewielką pomocą rodziców. A czas to dziś najrzadszy prezent, bo zwykle wygląda to tak, że rodzic wykłada kasę, a dziecko i tak bywa niezadowolone.
Jasne, nie chodzi o to, żeby całkiem rezygnować z prezentów kupowanych. Ale może warto byłoby wrócić do dawnych pomysłów choć trochę? Zachęcić dzieci, by choć część podarunku była ich autorstwa: własna kartka, zakładka do książki, mały rysunek, bransoletka z koralików, coś, co będzie mówiło: "Hej, zrobiłem to specjalnie dla ciebie". W końcu nie chodzi o to, żeby wydać jak najwięcej. Chodzi o to, żeby dać coś od siebie.
Może więc warto, jako rodzice, przypomnieć szkołom, nauczycielom i samym sobie, że klasowe mikołajki nie muszą być kolejnym obciążeniem finansowym czy niepisanym konkursem na najdroższy prezent. Niech znowu będą okazją do kreatywności i małych gestów, które naprawdę coś znaczą.
