
Jesień to koszmar dla rodziców – dzieci chorują jedno po drugim, a infekcje rozprzestrzeniają się w błyskawicznym tempie. Jednak prawdziwymi poszkodowanymi w sezonie chorobowym są nauczyciele, którzy nie tylko zmagają się z chorobami własnych dzieci, ale też opiekują się chorymi maluchami w przedszkolach. Między pretensjami rodziców a lawiną wirusów trudno im przetrwać ten czas.
Rodzice nienawidzą jesieni przez choroby dzieci
Jesień zaczęła się już pełną parą: nastąpiło już pierwsze ochłodzenie, krótsze popołudnia odczuwa się już bardzo wyraźnie, a różnice temperatur między porankami a środkiem dnia sprawiają, że wszyscy chodzą zdenerwowani zbyt wieloma warstwami ubrań. Do tego dzieciaki w szkole i przedszkolu już zaczęły infekcyjny maraton.
Syn wrócił ze szkoły i pociąga nosem, bo po basenie nie dosuszył włosów. U młodszego w przedszkolu na korytarzu słychać już o katarkach i kaszelkach. Ostatnio rozmawiałam ze znajomą o tym, że jesień to najtrudniejsza pora roku dla rodziców właśnie przez to ciągłe chorowanie dzieci.
Koleżanka, która sama jest nauczycielką wychowania przedszkolnego, tylko westchnęła z niemocą i przewróciła oczami. Przyznała, że nienawidzi tego czasu ze względu na choroby jej własnych dzieci (dwójka w wieku szkolnym), ale przede wszystkim ze względu na choroby swoich podopiecznych.
Jako rodzic zawsze na jesienne chorowanie przedszkolaków patrzyłam tylko z tej perspektywy. Czasami zdarzyło mi się z wyrzutami sumienia zostawić w placówce dziecko, które trochę pociągało nosem. Innym razem byłam wściekła, że zaprowadziłam syna po chorobie, a ktoś inny przyprowadził na cały dzień dziecko, które zaczęło w ciągu dnia wymiotować i miało gorączkę.
Nauczycielom też nie jest do śmiechu
Kto przeżył bycie rodzicem przedszkolaka, ten w cyrku się nie śmieje, zgodzicie się? Nigdy jednak nie myślałam o tym, jak jesień wygląda z perspektywy nauczycieli, a to przecież jeszcze większy hardcore.
Moja znajoma przyznała, że chorowanie jej własnych dzieci to pikuś. Starsza córka zostaje już sama w domu, więc wystarczy jej podać leki i być pod telefonem w ciągu dnia. Na młodszego syna jej mąż zawsze ma możliwość wzięcia L4 na dziecko, więc jakoś sobie radzą w tym chorobowym czasie. Gorzej, że wtedy ona w swojej pracy ma utrudnione warunki.
Wciąż zdarzają rodzice, którzy przyprowadzają do przedszkola ewidentnie chore dzieci i znajoma musi zajmować się maluchami, które po prostu w ciągu dnia w placówce źle się czują. Jako nauczycielka przebywająca całe dnie w przedszkolnych salach jest też dodatkowo narażona na całą paletę wirusów i bakterii, więc nie ma szans, że w ciągu całego sezonu chorobowego nie złapie czegoś od któregoś ze swoich podopiecznych.
To generuje tylko same problemy, bo oznacza dla niej zwykle zwolnienie lekarskie, a wtedy dyrekcja przedszkola ma dodatkowy kłopot, bo musi organizować zastępstwa w grupie jej przedszkolaków. No i na koniec są jeszcze rodzice dzieci, z którymi współpracuje moja znajoma.
Rodzicom przedszkolaków brakuje wyrozumiałości
Sama zauważa, że to najgorszy element jej pracy. Bo są tacy, którzy przyprowadzają do przedszkola chore maluchy, udając, że dzieciaki są zdrowe jak ryby. Z drugiej strony są ci, którzy mają wciąż pretensje o to, że przychodzą chore dzieci.
Ale oni mają też pretensje o rozbieranie dzieci na spacerach, o wietrzenie sali i wiele innych aspektów, które według nich szkodzą zdrowiu ich dzieci. A nauczycielki są w tej sytuacji między młotem i kowadłem, bo same często się zarażają od dzieci i do tego starają się dogodzić też rodzicom wszystkich swoich podopiecznych.
Po tym, jak znajoma mi o tym wszystkim opowiedziała, jeszcze bardziej zaczęłam szanować pracę nauczycieli. Bo mimo tylu przeciwności są nadal w tym zawodzie tacy, dla których to misja i spełnienie marzeń, nawet mimo tego strasznego jesiennego czasu.
