Nieobecności w szkole się zdarzają: choroba, sytuacje rodzinne, wizyta u lekarza, a nawet legalne wagary. Oczywiste jest, że po absencji należy nadrobić materiał i uzupełnić zeszyty. Zauważyliście, że w dzisiejszych czasach to nie jest taka prosta sprawa?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Gdy zaczynałam naukę w podstawówce, mieliśmy już telefon stacjonarny, jednak nie był często używany, gdyż połączenia wcale nie były takie tanie. Choroba dziecka jednak była jedną z poważniejszych spraw. Pamiętam świetnie, że nieobecność koleżanki lub kolegi była zawsze ważnym powodem, by zadzwonić, dopytać o zdrowie i podać lekcje. Choć najczęściej to i tak kończyło się grupową wyprawą do chorego, by przekazać mu zeszyty. To była cenna lekcja troski i bezinteresownego pomagania ludziom, którzy nas otaczają.
Tej empatii początkowo uczyli rodzice, potem stawało się to naturalne. Rzucało się hasło: "Idziemy po szkole do Kaśki zanieść lekcje" i nikt tego nie negował, a mama jeszcze kazała życzyć zdrowia. Zastanawiam się, kiedy ten dobry zwyczaj zaczął znikać. Dziś, mimo iż mamy znacznie więcej możliwości, by przekazać lekcje, to bardzo ciężko się o nie doprosić. Czy na to pokolenie w przyszłości będzie można liczyć?
Koleżanka zgodziła się pomóc, ale...
Córka wiedziała, że nie będzie jej przez dwa dni w szkole. Jeszcze przed nieobecnością poprosiła koleżankę, by ta po lekcjach zrobiła zdjęcia zeszytów i podesłała je na komunikatorze. W teorii prosta sprawa. W praktyce okazało się to niewykonalne. Mimo iż dziecko zgodziło się pomóc, "zapomniało" książek ze szkoły przez dwa dni z rzędu. Gdy córka powieliła prośbę na komunikatorze klasowym, także cisza. Dzieciaki mają już po 10 lat i wydawało mi się, że są w stanie takie rzeczy załatwić same, ale byłam w błędzie.
Moja interwencja też na wiele się nie zdała. Pod postem cisza, a rodzice nie garnęli się do pomocy… Ostatecznie jedna mama podesłała zdjęcia w prywatnej wiadomości (nawet miałam ją prosić bezpośrednio o pomoc, ale pomyślałam, że ogólny post będzie lepszy). Mocno zasmucił mnie fakt, ile wymagało to zachodu, bo cały proces zajął aż 5 dni. Żaląc się, usłyszałam nawet, że zamiast dzieci to powinnam nauczycieli prosić o lekcje na Librusie. Moim zdaniem jest to dość absurdalne.
Radź se sam
Nie jest to jednak odosobniony przypadek i wielu rodziców, z którymi rozmawiałam, dostrzega, że nadrabianie zaległości jest sporym wyzwaniem, właśnie ze względu na brak pomocy ze strony kolegów. O pożyczeniu zeszytów i notatek nie ma mowy, bo to jest własność, ale dlaczego także te nieszczęsne zdjęcia nie wchodzą w grę?
– Syn chodzi do 6 klasy i jeszcze ani razu nie zdarzyło się, by po jednej prośbie od razu uzyskać informację. Nie wiem, może nasza klasa taka jest niezżyta – mówi moja znajoma, która przestała się już łudzić, że koledzy pomogą w potrzebie – Najczęściej kończy się tym, że syn idzie do szkoły i zgłasza na początku lekcji nieprzygotowanie, a nauczyciel informuje, co ma nadrobić. Ewentualnie sam robi zdjęcia zeszytów. Po prostu najlepiej nie chorować.
– U nas w klasie tworzą się takie grupki dwuosobowe i tu jakoś można liczyć na wymianę informacji między mamami. Zdecydowanie nie jest to jednak tak, jak było kiedyś, że pół klasy szło pod blok chorego. Na ogólne prośby na komunikatorach zupełnie nikt nie reaguje – zaznacza inna moja koleżanka.
Przykre. Zastanawiam się, czy to pokolenie w przyszłości w ogóle będzie umiało udzielać bezinteresownej pomocy, skoro już teraz jest takie obojętne na los kolegów? Zauważyliście taki trend? A może to zależy od klasy?