Na obozach i koloniach zwykle warunki zakwaterowania nie są luksusowe. Chodzi o to, by było w miarę tanio i blisko do miejsc, w których czas będą spędzali uczestnicy kolonii. Nasza czytelniczka opowiedziała nam o koloniach syna, który narzekał nie na pokój czy warunki sanitarne, ale na wyżywienie.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Mój 13-letni syn od kilku lat razem z kolegami co roku wyjeżdża na obozy lub kolonie. Wcześniej jeździli na sportowe obozy, w zeszłym roku wybrali kolonie zorganizowane przez nasz urząd gminy. Wydawało mi się, że wyjazd zorganizowany przez taką instytucję będzie zapewniał dzieciom wszystko, czego potrzebują" – opowiada w liście mama chłopca.
"Oczywiście nie wymagałam, żeby dzieciaki mieszkały w 5-gwiazdkowym hotelu, ale jeśli pojechali w góry, to powinni mieć zapewnione dobre warunki do odpoczynku po całym dniu wędrówki na szlaku. Tymczasem moje dziecko pojechało na wyjazd, na którym uczestnicy mieszkali w ośrodku wypoczynkowym, w którym na ich obecność codziennie narzekali inni turyści.
Widać było, że właściciel ośrodka źle ten pobyt zorganizował i nie uprzedził innych gości pensjonatu o grupie kolonijnej. Wyobrażam sobie, że nawet jeśli dzieci i młodzież zachowywały się stosunkowo spokojnie, to było ich dużo, więc siłą rzeczy robili zamieszanie na terenie ośrodka".
Okropne wyżywienie
Mama nastolatka opowiedziała, co było głównym problemem na koloniach: "Dodatkowo, kiedy syn wrócił z wyjazdu, zauważyłam, że znacząco schudł. Zażartowałam sobie, że pewnie chce być fit i że mało jadł i dużo chodził po górach. Kuba odpowiedział z irytacją, żebym się nie nabijała i że tak naprawdę to z chłopakami żywili się kebabami i hot-dogami z popularnej sieci sklepów. Wszystko dlatego, że organizatorzy kolonii na śniadanie podawali dzieciom np. kanapki z najtańszą mielonką lub pasztetem, których moje dziecko nie tknie.
Nie chodzi o to, że jest rozpieszczony. Nie jestem taką matką, która skacze wokół dziecka i gotuje w domu tylko kilka wybranych dań, które ono zjada z łaską. W naszym domu od małego dzieci były uczone nawyków zdrowego odżywiania, a podstawą diety były warzywa, owoce, produkty pełnoziarniste. Z drugiej strony nigdy też kategorycznie nie broniłam im cukru czy fast foodów, jeśli oczywiście było to jedzone sporadycznie. To wszystko sprawiło, że syn doskonale wie, co jest zdrowe i dlaczego nie warto jeść najtańsze konserwy z marketu".
Nie o taką szkołę życia chodziło
"Wiem, że moje dziecko stara się prawidłowo odżywiać, bo widzę co je w domu i w szkole. On doskonale zdaje sobie sprawę, że tania mielonka i suchy biały chleb to nie jest najlepsza dieta, a do tego to jedzenie jest po prostu niesmaczne. Nie dziwię się, że wolał z kolegami czasami pójść na coś niezdrowego, ale dużo smaczniejszego. Zawsze miałam poczucie, że kolonie i obozy to szkoła życia. Fajnie, że dzieci na takich wyjazdach uczą się samodzielności, przełamują swoje bariery i uczą się obowiązków.
Nie wydaje mi się jednak, żeby dobrym elementem tej szkoły życia było kiepskie wyżywienie. Moje dziecko jest duże i zadba o siebie samo, ale podejrzewam, że młodsze dzieciaki po prostu były zmuszone jeść te mielonki. Przecież te konserwy pewnie i tak były droższe niż warzywa, które organizatorzy mogli kupić im do jedzenia na jakimś lokalnym bazarku. Koszt tego wyjazdu i tak nie był najtańszy, dziwi mnie więc to, że tak oszczędzano na jedzeniu" – przyznaje z żalem mama nastolatka.