Może nazwiecie mnie boomerem, ale mam wspomnienia ze szkolnych lat, których dzisiejsze dzieciaki chyba nie zrozumieją. A już na pewno nie wierzę w to, że dałyby się namówić na organizację takich mikołajek, jakie ja miałam w szkole. A przecież to było tak miłe doświadczenie, które pozwalało dbać o relacje.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Jestem z pokolenia millenialsów, więc kiedy chodziłam do szkoły, była końcówka lat 90. i lata 2000. Klasowe mikołajki przez kilka lat mojej szkolnej kariery wyglądały tak samo. W klasach nauczania początkowego, kiedy jeszcze wiele dzieci wierzyły w mikołaja, to rodzice organizowali podarunki. Kiedy zaczęliśmy 4 klasę, organizowaliśmy sobie mikołajki samodzielnie.
W listopadzie robiliśmy na godzinie wychowawczej losowanie i ustalaliśmy datę, kiedy będziemy obchodzić mikołajki. Czasami prezenty wręczaliśmy sobie 6 grudnia, a były też lata, że robiliśmy to na klasowej wigilii, czyli jakiegoś dnia przed samą przerwą świąteczną. Bardzo miłe było to, że każdego roku w losowaniu brała udział także nasza wychowawczyni – argumentowała to tym, że jest częścią klasy i chce w tym świętowaniu brać czynny udział razem z nami.
Prezenty ręcznie robione
To były lata, że nikogo nie było stać na robienie sobie prezentów za zawrotne kwoty. Gdyby ktoś rzucił pomysłem, żeby kupować prezenty za 50-100 zł, jak to jest w zwyczaju obecnie, chyba byśmy z tych mikołajek całkiem musieli zrezygnować. Ustaliliśmy więc (i tego przyzwyczajenia trzymaliśmy się przez całą podstawówkę i gimnazjum), że będziemy wręczać sobie prezenty ręcznie robione.
Miały to być drobiazgi – zakładki do książek, ręcznie robiona czekolada albo pięknie ozdobione pierniczki, zawieszki na choinkę z masy solnej, samodzielne zrobiona szkatułka, ręcznie ozdobiona ramka ze wspólnym zdjęciem czy samodzielnie wykonany breloczek. Wiecie, takie drobiazgi, które pewnie miały wartość nie większą niż 10-15 zł.
Chodziło jednak o poświęcony czas, kombinowanie, co fajnego można zrobić samodzielnie, co będzie również tez podobało się wylosowanej osobie i nie wyląduje po jednym dniu w koszu na śmieci. To była taka miła tradycja, która wymagała od dzieci zaangażowania na wielu płaszczyznach, pielęgnowała relacje i sprawiała, że każdą osobę w klasie traktowaliśmy indywidualnie.
Pomysł nie na dziś
Być może powiecie teraz, że jestem boomerem, który narzeka, jak kiedyś było dobrze i że dzisiejsza młodzież jest "taka" i "nie taka". Mam jednak poczucie, że w przypadku takiego robienia sobie osobistych prezentów, w dużej zbiorowości, jaką jest klasa (było nas w grupie 26 osób), dziś to by nie zdało egzaminu. Nie chcę generalizować, bo pewnie w moim roczniku też nie wszędzie było równie przyjaźnie. Mam wrażenie jednak, że te dwadzieścia parę lat temu robienie ręcznych prezentów było raczej popularne.
Tak samo, jak zajęcia ZPT, na których kroiliśmy sałatki, lutowaliśmy i przyszywaliśmy guziki. Dziś wszyscy mamy pieniądze i technologie. Większość z nas nie musi i nie robi takich rzeczy. A takie zatrzymanie się, pomyślenie o kimś i pokombinowanie, co można by dla niego zrobić samodzielnie w prezencie, sprawiało, że zacieśniały się więzi i rówieśnicy jakoś chyba byli ze sobą bliżej.
Nie zawsze było łatwo – przecież każdy choć raz trafił w losowaniu koleżankę lub kolegę, którego znał słabiej. Pod tym względem te ręczne prezenty też były fajne: mieliśmy szansę na naukę samodzielnego rozwiązania problemów. Albo trzeba było pokombinować z zamienić się z kimś na losy, albo spróbować stanąć na wysokości zadania i dowiedzieć się, z czego koleżanka czy kolega mógłby być zadowolony. Trzeba się było postarać. Niestety mam poczucie, że w dzisiejszym zabieganym świecie taki pomysł na szkolne mikołajki w ogóle by nie wypalił...