Kiedyś ktoś zapytał mnie, czy mam tak w każdej dziedzinie życia, że zawsze muszę wszystko kontrolować. Tak, mam. Mój dzień musi być przewidywalny, lubię, kiedy moje dzieci przychodzą same powiedzieć dobranoc o 21:29, zamiast czekać, aż wejdę minutę później do ich pokoi, prosząc o wyłączenie komputera i odłożenie książek. A najbardziej nie lubię się powtarzać.
Reklama.
Reklama.
Silna potrzeba kontrolowania wszystkiego wokół zdominowała moje życie. Dawała mi poczucie bezpieczeństwa.
Jednak za każdym razem, kiedy coś nie szło po mojej myśli, czułam się sfrustrowana i podnosiłam głos.
Odpuściłam i przez tydzień odkryłam, że nawet jeśli wszystkiego i wszystkich nie pilnuję, świat się nie wali, mało tego - cała moja rodzina na tym skorzystała, łącznie ze mną.
Przy trójce dzieci powtarzam w kółko: żeby poszli już spać, kąpać się, schowali brudne naczynia do zmywarki i nie dokuczali bratu. Najgorszy maraton jest rano. Trzeba wstać, ogarnąć się, zjeść, spakować do szkoły (czemu nigdy nie robią tego wieczorem?!). "Ubrałeś się?" - pytam poirytowana, kiedy widzę, że jedno z moich dzieci siedzi na łóżku w samej bieliźnie i patrzy w ścianę.
Wiem, że się nie ubrał, więc proszę, żeby się tym zajął, jeszcze kilkukrotnie, aż dociera do mnie, że jestem już naprawdę zła, a szkolny autobus odjeżdża za 4 minuty. Wtedy zwyczajnie zaczynam warczeć. Po południu staram się być miła, przepraszam, tłumaczę, jak ważna jest punktualność i tak aż do następnego poranka. Pomyślałam: "Dość!" i postanowiłam im, a przede wszystkim sobie, odpuścić. Podjęłam tygodniowe wyzwanie braku kontroli i wiecie co? To działa!
Najwyżej się spóźnią
Jestem w tej komfortowej sytuacji, że pracuję z domu i zaczynam o 9:00, szkolny autobus odjeżdża spod domu o 7:10, a lekcje zaczynają się o 8:00. Mamy więc tak naprawdę sporo czasu. Najwyżej ich odwiozę. Trudno. Postanowiłam, że przez jakiś czas przestanę pilnować za nich czasu i gotować się, kiedy nie wyrabiają się w zaplanowanym przeze mnie czasie. Przecież dzieci też miewają lepsze i gorsze dni.
Przez tydzień obiecałam sobie gryźć się w język, nie poganiać rano, mówić tylko raz, o której mają być gotowi, nie spinać się i pozwalać im popełniać błędy, które mają szanse ich czegoś nauczyć, a ja na koniec dnia nie będę miała ich za co przepraszać. Nie powiem, żebym szczególnie mocno wierzyła w powodzenie akcji, ale uznałam, że jeśli w ten sposób się czegoś nauczymy, to może warto spróbować?
Nie miał szansy zdążyć
Najstarszy zdecydowanie rano nie jest demonem prędkości. Szczerze mówiąc, kiedy z młodszymi wychodziłam na przystanek, a on krzyknął, że już się pakuje, byłam gotowa go odwieźć do szkoły albo pozwolić mu spóźnić się na pierwszą lekcję, żeby wyciągnął wnioski. Dogonił nas, o dziwo, kompletnie ubrany na przystanku. Przeprosił, że nie sprzątnął po śniadaniu.
Choć wszystko się we mnie gotowało, zostawiłam na kuchennym blacie słoik z dżemem i okruchy. Wiedziałam, że cały dzień ich obecność będzie mnie irytować, ale jeśli ich nie sprzątnę, on pierwszy się na nie natknie, w końcu to jego ulubione miejsce do odrabiania lekcji. "O nie, mamo, dżem skisł!" - zawołał do mnie po powrocie.
Przełknęłam gorzki smak pretensji, który pojawił się w moich ustach i powiedziałam tylko, że dlatego zwykle trzymamy go w lodówce, bo produkty bez konserwantów szybko się psują. Przeprosił i sprzątnął blat. Kolejnego dnia pamiętał, żeby schować słoik do lodówki.
Musisz odrabiać lekcje
Średni wraca do domu najwcześniej i ma sporo czasu na różne aktywności, nim bracia wrócą ze szkoły i przedszkola, a ja skończę pracę. Tego dnia bardzo chciał oglądać mecz o 20:00. Gdy wrócił ze szkoły, powiedziałam, że musi odrobić lekcje przed meczem, uznał, że jest zmęczony i potrzebuje odpocząć. Upewniłam się, że wie, że jeśli lekcji nie zrobi na czas, z meczu nici. Nie przypomniałam mu już.
Do salonu wpadł lekko spóźniony. "Usłyszałem hymny i zorientowałem się, że jeszcze lekcje! Jaki wynik?" - zapytał, ciężko opadając na kanapę. Pomyślałam, że to ekstra, że nie musiałam z nim toczyć boju o 17:30 i 18:15. Po prostu chwilę się spóźnił, ale odrobił lekcje i przyszedł w sam raz na pierwszego gola, więc niewiele stracił.
A ja nie strzępiłam nerwów, nie podnosiłam głosu i nie czuję się jak matka-policjantka. Jakie to było dobre uczucie! Jak bardzo spokojnie zrobiło się w domu przez tych kilka dni! Muszę powiedzieć, że ten eksperyment mnie zaskoczył. Okazało się, że moje dzieci całkiem nieźle ogarniają godziny i potrafią wszystko zrobić na czas. Bardzo szybko wciągają wnioski i uczą się na swoich błędach.
Nie wszystko się udało, ale świat nie stanął
Z porażek zaliczyli jedno nieprzygotowanie, jedną trójkę zamiast piątki z pracy plastycznej, no i zmarnowany słoik eko dżemu, a także deficyt czystych skarpetek w szufladzie. Mówiłam, że za pół godziny wstawiam pranie.
Z sukcesów w domu było ciszej i spokojniej. Wzięli na siebie większą odpowiedzialność za siebie i spędziliśmy kilka naprawdę miłych wieczorów. Bilans zysków i strat jest oczywisty. Po tygodniu już nawet pory snu pilnują lepiej. Lubią się wysypiać i wiedzą, że na nocne siedzenie będą mogli pozwolić sobie w weekend.
Mnie też jest lepiej, bo choć nie mam problemu z przepraszaniem dzieci, kiedy mnie poniesie, to przecież oczywiste jest, że lepiej, żebym nie krzyczała, nie złościła się i zwyczajnie cieszyła się naszą codziennością. Ta wrodzona kontrola zabiera mi dużo spokoju, a przecież mogę część jej scedować na moje mądre i samodzielne dzieci. Wszystkim nam jest teraz lepiej.