W Polsce mnóstwo mówi się o ochronie dzieci. Wiele grup przekonuje, że ich życie powinno być pod ochroną już od poczęcia, inne walczą, by systemowo chronić dzieci przed przemocą, także tą ze strony rodziców. Wydaje się jednak, że to walka z wiatrakami. Nie tylko ze względu na politykę, ale naszą mentalność. W środku dnia na warszawskiej ulicy ojciec uderza dziecko w twarz, bo wylało na siebie sok. Reagują dwie kobiety, reszta przechodniów odwraca wzrok.
Wspomnianą sytuację opisała w mediach społecznościowych kobieta, która była jej świadkiem.
Zwykły, słoneczny letni dzień. Spacerująca para pcha wózki z dziećmi. W pewnym momencie jeden z maluchów oblewa się sokiem. Zwyczajna scenka z popołudniowego spaceru zaczyna być sytuacją, którą dzieci zapamiętają zapewne do końca życia.
Matka zaczyna krzyczeć "Patrz co ona (dziecko) k**** zrobiła, wylała sok!". Mężczyzna zaciska zęby, potrząsa dzieckiem i wreszcie daje mu w twarz. Wyzywa dziewczynkę, szarpiąc nią.
Gdybyśmy oglądali taką scenę na ekranie telewizora w programie interwencyjnym, na pewno prowadzący zadałby teraz pytanie: "dlaczego nikt nie zareagował?". Na szczęście kobieta, która opisała całą tę scenę, w tym momencie spróbowała przerwać piekło dziecka.
— Podbiegam i krzyczę, żeby przestał. Gość zaczyna mnie atakować, obrażać i grozić. Podbiega druga dziewczyna, która to zauważyła (i której ogromnie dziękuję, bo była bardzo waleczna), a ja w tym czasie dzwonię na policję — pisze kobieta.
Kobietom nie udało się zatrzymać pary do przyjazdu policji, mężczyzna był naprawdę agresywny i konfrontując się z nim, zaryzykowały własne bezpieczeństwo. Jednak scena nie działa się na odludziu.
Internautka pisze w poście, że wokół byli inni ludzie, którzy udawali, że nie widzą całego zajścia. Byli tam mężczyźni, którzy z łatwością przytrzymaliby agresywnego ojca. Jeden z nich opuścił nawet szybę w samochodzie, by mieć lepszy widok na ciekawą scenkę. Nie zrobił nic.
Ta krótka sytuacja dla wielu przechodniów stała się czymś w rodzaju ciekawej historii z monotonnego dnia. Dla dzieci była momentem, w którym czas się zatrzymał. Mogą zapomnieć wyjścia z rodzicami na lody czy do zoo, ale gorący dzień, w którym zostały spoliczkowane na środku ulicy, zostanie w ich głowach na zawsze.
Zawsze, gdy jest mowa o społecznej znieczulicy, można usłyszeć słowa: "jak ludzie mogli nie zareagować", "nie pozwoliłbym na to", "gdzie byli ludzie". Sama też pomyślałam w ten sposób po przeczytaniu posta.
Jednak przypomniałam sobie sytuację, w której przede mną szła matka z dzieckiem. Dziewczynka mówiła, że chce siku, a mama ostrym tonem warczała na nią "z tobą zawsze są problemy, jesteś nienormalna, mówiłam, że powinnaś iść wcześniej, to się zesikaj w majtki!". Nie biła jej. Nie szarpała. Nie było jej słychać na drugiej stronie ulicy.
Ale jej ton był agresywny. Sprawiała dziecku przykrość. Upokarzała je. Wyżywała się na nim. Chciałam coś powiedzieć, ale brakło mi odwagi. Poczułam, że nie mogę wtrącać się w czyjeś życie.
Może coś podobnego pomyśleli przechodnie na warszawskiej ulicy?
Podnosi głos, ale nie krzyczy.
Krzyczy, ale nie bije.
Bije, ale to nie moja sprawa.
To błędne koło przemocy, którego przerywanie nigdy nie jest "wtrącaniem się". Teraz jestem tego pewna!