"Uznałam, że nie zasługuje na to, żeby ktoś poświęcił mi swój czas i uwagę. Nie jestem na tyle wartościowa, żeby marnować czyjąś siłę, chęci i umiejętności na mnie. Nie udowodniłam, że jestem czegokolwiek warta".
Anna Kirley mówi, że przez 9 lat swojego życia była dręczona przez rówieśników ze szkoły. Doprowadziło ją to do próby samobójczej, miała poczucie, że nie zasługuje na żadną pomoc ze strony psychiatry czy psychologa, nie sądziła, że ktoś może szczerze okazywać jej sympatię.
"Wiesz, że dzieci są okrutne"
Dziewczyna opowiada mi, że pasmo upokarzania jej przez znajomych z klasy zaczęło się już w przedszkolu. Zwykła cecha, z którą każdy z nas się spotkał, stała się pretekstem do wyśmiewania jej przez grupę.
— Nie mówiłam "r" i dzieciaki bardzo szybko to podłapały. Wyśmiewanie, zaczepianie aż do pobicia przez jednego kolegę. Byłam spokojnym dzieckiem, a nagle zaczęłam znowu moczyć się w nocy — opowiada.
Rodzice zorientowali się, że coś jest nie tak, zorganizowano jakąś rozmowę z rodzicami chłopca, ale "nigdy nie powróciłam do łask grupy", wspomina Anna.
Najgorsze było to, że grupa rówieśnicza była dość mała. Dziewczyna ciągle przebywała w towarzystwie tych samych osób. Każdy żart, każda "wpadka" i wyśmianie ciągnęły się za nią przez wszystkie klasy. Kto raz został przez klasę zauważony jako "najsłabsze ogniwo" był narażony na wszelkie ataki.
"Nie miałam prawa popełnić błędu"
Anna pisze w swoim poście skierowanym do byłej klasy: " Codzienne wyzwiska, codzienna pogarda, codzienne wyśmiewanie tego, co zrobiłam, co powiedziałam, co chciałam zrobić i powiedzieć. Codziennie udowadnianie mi, że na to zasługuję, bo nikt z was (poza pewnymi wyjątkami) nie reagował. Nie powiedział stop."
Wszystko było pretekstem do atakowania dziewczyny. Pomyłka przy odpowiedzi była komentowana salwami śmiechu, założenie czegokolwiek poza jeansami i polarem było pretekstem do wytykania palcami.
Rówieśnicy nie chcieli wpuścić dziewczyny do sal lekcyjnych, codziennością było zabieranie jej rzeczy i chowanie ich po całej szkole, odsuwanie się od niej, gdy szła przez korytarz.
Gdy ktokolwiek okazywał Annie sympatię i wsparcie był jak najszybciej namierzany przez "kolegów i koleżanki" z klasy. Miała być sama, słaba, podatna na ich ataki. — Kpiliście, że jestem zakochana w osobie, z którą siedziałam w ławce tak bardzo, że się przesiadała i przestawała do mnie odzywać! — cytuję zgodnie z jej postem.
"Uprawiałem z nią seks"
Dla chłopców z klasy szczególnym rodzajem dręczenia stało się seksualizowanie dziewczyny. — Dobrym wyzwaniem na imprezach było dzwonienie do mnie i wyznawanie mi miłości, pytanie, czy pójdę z kimś na randkę — wspomina. Dręczenie i upokarzanie nie kończyło się wraz z dźwiękiem szkolnego dzwonka.
Kolejne granice zostały przekroczone na szkolnej wycieczce do Berlina. Pojechało na nią kilku chłopców, z grupy dręczącej Anne i postanowili zabawić się z resztą klasy, która nie pojechała na wyjazd.
— Gdy wróciłam po niej do szkoły, widziałam, że wszyscy szczególnie mnie obserwują, śmieją się za plecami, było gorzej niż zazwyczaj — mówi. Okazało się, że chłopcy na wycieczce wysłali kolegom SMS-a, w którym opowiadali, że uprawiali z dziewczyną seks.
"A może pamiętacie wycieczkę do Berlina? Kiedy wysłałeś SMS o tym, jak to się ze mną ruchałeś, 'gra wstępna — wspólne czytanie książek', chwaląc się później w szatni, że wiadomość kosztowała cię ponad dwa złote?", pisze dziewczyna w poście.
Oprawcy z dobrego domu
To był moment, w którym Anna postanowiła powiedzieć rodzicom. Gdy pytam ją, dlaczego nie zrobiła tego wcześniej, odpowiada:
"Żyłam w przekonaniu, że nie powiem rodzicom, bo nie będę miała wsparcia od kadry nauczycielskiej i to zejdzie do podziemi. Ci ludzie będą robić to samo, ale będą bardziej uważni i to się nie zmieni. Chyba że na gorsze. Będą to robić w ukryciu, wymyślnie, wyrafinowanie, z większym natężeniem".
Niestety dziewczyna nie pomyliła się dużo. Mimo że jej rodzice zareagowali natychmiastowo. Na zebraniu rodzice chłopaków twierdzili, że zrobił to ktoś inny. Całą karą było obniżenie im zachowania o jeden stopień.
— Nie miał znaczenia fakt, że słyszałam w szatni, jak wszyscy się z tego śmieją. Nawet szkolna psycholog stanęła po ich stronie, bo znała ich rodziców, chłopców "z dobrych domów" — mówi dziewczyna.
"Drogie dzieciaki nauczycielek i lekarzy, inżynierów i pielęgniarek, a także ci, których zawodów rodziców nie znam — ja to doskonale pamiętam. Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście moim kosztem". Zwraca się do oprawców dziewczyna.
Obrona to atak
Anna przyznaje, jak bardzo się zmieniła przez to, co spotykało ją w szkole. Z jednej strony ciągle płakała, była zdenerwowana i przygotowana na atak z każdej strony. Z drugiej najbardziej obrywało się jej rodzicom i bratu, bo to z nimi spędzała najwięcej czasu.
Każde ich zachowanie dziewczyna odczytywała jako próbę ataku. Bardzo potrzebowała pójść do psychologa, chciała jakiejś pomocy. Ale gdy mama jej to zaproponowała, ją też zaatakowała. Nie była w stanie pohamować emocji
"Powoli zaczęłam przyjmować taktykę atakowania pierwsza. Byłam tą wredną mendą, która gdy tylko ma możliwość, to wbija szpilę. Gdy tylko spotykałam kogoś, to zaczynałam analizę tego, do czego mogę się przyczepić, żeby sprawić, żeby go zabolało".
Agresja rodziła agresję i obrywało się wszystkim. Dziewczyna nie była w stanie postawić się oprawcom, ale na wszelki wypadek atakowała każdą nową osobę, by nie dać się do siebie zbliżyć.
Siła przyjaźni
Anna opowiada, że sytuacja poprawiła się minimalnie dzięki ... Internetowi. A dokładnie osobom, które tam poznała. Grając w gry RPG poznała znajomych, starszych od siebie o 5-7 lat.
— Pierwszy raz rozmawiałam z kimś bez przyjmowania ataków, prób obrony, że moje żarty są śmieszne, nie jesteś wyśmiewana. Moja opinia się liczy, moje zdanie się liczy. Że ludzie nie chcą mnie zgnoić cały czas. To mi uświadomiło, że to jest normalne! —
opowiada.
Dziewczyna nie mogła uwierzyć, że zasługuje, by być wysłuchana, traktowana z sympatią, że jej zdanie ma dla kogokolwiek znaczenie. Jak sama mówi, gdyby nie kilku przyjaciół, którzy za wszelką cenę starali się ją wspierać, nie byłoby jej dzisiaj.
— Pomimo mojej postawy były osoby na tyle uparte, które postanowiły przez to wszystko się przegrzebać, wcisnąć pod skorupę. Z niektórymi osobami mam do tej pory kontakt. Przez cały ten czas mnie nie zostawili — podkreśla z wdzięcznością.
Ostatecznie Anna trafiła do lekarza, który jej pomógł. Teraz dziewczyna może opowiedzieć swoją historię innym, zwrócić uwagę, że są na tyle wartościowi, by szukać pomocy, postawić się oprawcom.
Nie było to jednak takie proste. Przyjaciel dziewczyny wymusił na niej umówienie się na wizytę i zaprowadził ją pod same drzwi. — Na 1 wizycie powiedziałam dosłownie o wszystkim. Dostałam skierowanie i pierwsze leki. A on na szczęście pamiętał, żeby wziąć więcej niż jedną paczkę chusteczek. Wyszłam zapłakana, roztrzęsiona, ale w pewnym sensie szczęśliwa.
Teraz dziewczyna podkreśla, że psychiatra to lekarz jak każdy inny. Wysłuchuje dolegliwości, radzi, przepisuje leki. Kiedyś nie mogła zrozumieć, jak ludzie mogą być na co dzień uśmiechnięci, spokojni.
— To w normalnym życiu ludzie nie stresują się przed rozmową z kasjerką? Na każdy stres nie reagują płaczem? To uczucie "normalności" było dla mnie czymś tak zaskakującym. Cieszę się tym do tej pory. — wyznaje.
Dziewczyna przyznaje, że ma teraz świetne relacje z rodzicami, oni nie mieli szansy dowiedzieć się, jakiego piekła doznaje w szkole. Teraz czuje się świetnie, ale zwraca się do swoich oprawców z nadzieją, że uświadomi im, jak wielki popełnili błąd.
Anna w rozmowie ze mną podkreśla, że rodzice powinni zwracać większą uwagę na zachowanie swoich dzieci. Nie tylko na to, czy ich dziecko nie jest ofiarą, ale także na to, czy nie jest oprawcą.
— Myślę, że lepiej wziąć dziecko do psychologa na zapas, niż choćby raz zbagatelizować jego zachowanie — podkreśla. Czasem dziecko nie jest w stanie poruszyć z rodzicem tematów, na które od razu wygada się obcej osobie.