Tak wychowujemy pokolenie macantów. Scena ze sklepu obnaża nasz brzydki zwyczaj
Jakiś czas temu o pewnym brzydkim zakupowym zwyczaju napisała do nas Martyna – drażni ją, kiedy podczas zakupów klienci biorą z półki produkty, a gdy się rozmyślają, zostawiają je, gdzie popadnie. "Jak dzieci widzą coś takiego, to potem same nie szanują. Ani tych rzeczy, ani pracy ludzi. Myślą, że wszystko im wolno, a tak nie powinno być" – pisała. To ja dorzucę coś od siebie.
Chyba żaden widok podczas zakupów nie irytuje mnie tak, jak nakładanie pieczywa dłonią, zamiast przeznaczonymi do tego szczypcami czy w rękawiczce. Gmerają tymi łapskami, nie wiadomo gdzie, a potem hops – do półki z kajzerkami, ciabattami i moimi ulubionymi preclami bawarskimi. Zwykle mijam takich delikwentów bez słowa, wierząc, że malujący się na mojej twarzy grymas – pełen obrzydzenia – zrobi swoje. Nie robi. Przewracanie oczami i wzdychanie tak głośne, że zagłusza znajdującą się obok krajalnicę do chleba, też nie działają. Ostatnio nie wytrzymałam.
Szlakiem małego macanta
Weekendowe zakupy w pobliskim dyskoncie, ludzi sporo, ale bez tłumów, przy których marzyłabym o powrocie pandemicznych obostrzeń. Krążę między tymi nieszczęsnymi preclami a działem owoców. Tu spleśniała borówka, tam obite jabłko... W pobliżu biega rezolutny kilkulatek. Słyszę, jak pyta: "Mamooo, co jeszczee?", a ta go instruuje.
"A weź jeszcze kilka bułeczek, kitku. O tu, masz, do woreczka". Kitek bierze foliówkę i biegnie w stronę pieczywa. Jak to kitek – z łapkami na wierzchu. Zaczyna tak gmerać w tych bułkach. Tu mu jedna spada, odbija się od stopy i turla w stronę cytryn. Drugą jakoś złapał. Dumny z siebie, a ja gryzę się w język.
"Nie te, kochanie, ale już dobrze, czekaj, weźmiemy też kilka tych" – podchodzi mama kitka. Tylko czekałam, aż wrzuci te wymacane bułki z powrotem na półkę, ale nie. Bierze drugą foliówkę, podaje chłopcu i cap, łapka kolejny raz ląduje w pieczywie. No to podchodzę bliżej, wychodzę ze swojej strefy komfortu tak bardzo, że aż zaczynają mi się pocić dłonie (też gołe, ale ja nie jestem Sklepową Macaczką Bułek).
"Przepraszam, może dałaby pani synkowi foliową rękawiczkę?" – cedzę nieśmiało. Mama kitka patrzy na mnie, ale nie reaguje. Stoimy tak przez kilka sekund, choć mnie dłuży się tak, jakby w tym czasie drożdżowe pizzerinki zdążyły wyrosnąć.
"To tylko dziecko" – odpowiada krótko. "No chodź, idziemy" – zwraca się do kitka. I idą, a ja spalam się ze wstydu, bo w ogóle się odezwałam, chociaż to nie ja powinnam się wstydzić. Tak, kitek jest "tylko dzieckiem". Dlatego właśnie warto go uczyć zasad higieny. Jeśli nie pozna ich już teraz, w przyszłości trudniej mu będzie zrozumieć, że te wszystkie zarazki z jego dłoni lądują na moich ukochanych, wymacanych przez niego preclach.
To zasady higieny, a nie fizyka kwantowa
Przypomniał mi się komunikat Głównego Inspektoratu Sanitarnego sprzed prawie roku. GIS apelował na Facebooku, by przy zakupie pieczywa na stoiskach samoobsługowych zaopatrywać się w rękawiczki foliowe lub woreczki. Przy charakterystycznej grafice znalazł się podpis rodem z PRL-u: "Towar macany należy do macanta". Nieważne, ile ten macant ma lat.
Wiem, że foliowe rękawiczki czy plastikowe torby nie są ekologiczne. Staram się ich nie używać, warzywa i owoce zawsze wkładam do koszyka luzem lub do woreczków uszytych ze starej firany, nie kupuję butelkowanej wody itd. Jednak nie znoszę tego wywoływania wyrzutów sumienia w jednostce i obarczania jej winą za zmiany klimatu. Zasłaniania się ekologią, byle tylko nie musieć przestrzegać zasad higieny czy kultury, też nie lubię.
Dlatego apeluję: dorośli macanci, rodzice małych macantów – po prostu załóżcie tę foliową rękawiczkę. Taki ekologiczny trik na koniec: nie musicie jej wyrzucać, możecie z niej korzystać co najmniej 100 lat.