"Ktoś musi wziąć za to odpowiedzialność". Nauczyciel, ojciec trójki, pozywa Polskę za lekcje zdalne
Sam ma troje dzieci, 15-letnią córkę i dwóch 11-letnich synów. Od piętnastu lat jest też "panem od WF-u". W liceum, gdzie teraz pracuje, jest rzecznikiem praw ucznia. Przyznaje, że nie raz zdarzało mu się z innymi nauczycielami spierać i bronić interesów dzieci, bo one są słabsze, bo trzeba za nimi stać murem. Mateusz wierzy, że naszą rolą jest chronić dzieci i walczyć o ich prawa.
Mama:Du: Postanowił pan pozwać państwo polskie, dlaczego?
Mateusz Jamroz: Sam pomysł pozwu zbiorowego powstał spontanicznie, jednak jest wyrazem frustracji, która we mnie narasta od 2,5 roku. Na co dzień obserwuję, co dzieje się z młodzieżą, ale mam ten namacalny przykład w bliskim otoczeniu. Zdalne nauczanie bardzo mocno odbiło się na dzieciach, zwłaszcza tych dorastających. 12-, 16-latki odcięte zostały nie tylko od edukacji, ale też od kontaktów społecznych w czasie, kiedy tak bardzo ich potrzebują.
Córka przyjaciół ma 17 lat i tę izolację zniosła fatalnie, do dziś mierzy się z ogromnymi problemami. One nie znikają w momencie, kiedy minister ogłasza, że szkoły są znów otwarte. Szkody, jakie poczyniono w głowach młodych ludzi, są niewyobrażalne.
Na grupie, gdzie napisał pan o pozwie, komentarzy jest wiele, ale nie wszystkie przychylne.
To prawda, tamta społeczność to głównie zwolennicy edukacji domowej. Dla wielu z nich zdalne lekcje były ok. Oni piszą, że dla ich dzieci takie rozwiązanie okazało się lepsze. Dla dzieciaków z mojego otoczenia nie.
Jak zniosły naukę na odległość?
Fatalnie, do tego stopnia, że potem jedna z nastolatek z mojego otoczenia bała się wrócić do szkoły. Psychosomatyka zadziałała tak, że ona sobie wymyśliła, że jak będzie mała COVID-19, to klasa pójdzie na kwarantannę i nauka znów będzie zdalna. Rozchorowała się we wrześniu ubiegłego roku na zapalenie płuc, skończyło się pobytem w szpitalu, chorowała w sumie 5 tygodni.
Po tym czasie rodzice uznali, że zarówno dla jej zdrowia fizycznego, jak i psychicznego, powrót do szkoły to za duże zagrożenie. Przez rok była w edukacji domowej. Jednak to też nie było dla niej dobre rozwiązanie.
Znacznie ważniejszą, niż edukacyjna, funkcją szkoły jest ta socjalizacyjna. Musimy nasze dzieci nauczyć żyć w społeczeństwie. Niektórzy albo kontaktów z rówieśnikami nie potrzebują, albo poradzą sobie z nawiązywaniem ich bez szkoły. Jednak większość dzieci potrzebuje wsparcia socjalizacyjnego w postaci szkoły.
Najlepsza przyjaciółka nastolatki, o której wspomniałem, w czasie lockdownu miała zakaz wychodzenia z domu i to bardzo ograniczyło ich kontakty. Te przez internet czy telefon to nie jest to samo.
A inni znajomi?
W tej początkowej fazie rodzina wyjechała z Warszawy, wszyscy widzieliśmy, co tu się dzieje: zamykanie parków, lasów, wszechobecna panika. Rzeczy bardzo trudne do zaakceptowania. Wtedy wszystko było zamknięte, a ja, wbrew rządowym zapewnieniom, obawiam się, że i w tym roku też nie unikniemy zamknięcia szkół.
Jako rodzice musimy zareagować i chronić nasze dzieci. Oddolnie udawało nam się wykonywać małe ruchy, zorganizowałem w tamtym czasie obóz wędrowny dla młodzieży i rodziców. Dało się i dla wszystkich okazało się to dużym oddechem. Jednak jedna osoba to za mało, żeby to wszystko zrównoważyć.
Poza tym, że jest pan ojcem, jest pan też nauczycielem, więc to, o czym mówimy, obserwuje pan na większej grupie dzieci. Jak to wygląda?
To są zupełnie inne dzieciaki. Nie mówimy tu tylko o zmianie pokoleniowej, która jest zupełnie naturalna. Te dzieciaki w szkole średniej mają też swoje pasje, a zamknięto im wszystko: kina, siłownie, baseny, kawiarnie... W czasie, kiedy grupa rówieśnicza jest ważna jak rodzina, oni nie mogli nic.
Uczę wychowania fizycznego, pod względem sprawności, mogę opisać to jednym słowem: dramat. Z innych przedmiotów też mają ogromne zaległości, bo lekcja leciała w tle, a dzieciaki grały na komputerze, spały, to była fikcja... Edukacyjnie i społecznie ukradliśmy dzieciom te dwa lata, mówię "my", bo jesteśmy współodpowiedzialni, bo zgodziliśmy się na to.
Pamiętam list od szkolnej psycholożki, mniej więcej w połowie pandemii, kiedy mówiła, że ogromnym problemem są samookaleczenia, depresja, próby samobójcze u dzieci już w szkole podstawowej...
Tak, obserwuję to zwłaszcza u synów w klasie. Tam dzieci są bardzo depresyjne. Ostatnio rozmawiałem ze znajomą, która pracuje w poradni pedagogiczno-psychologicznej. Rozkłada ręce, bo nie są w stanie fizycznie pomóc wszystkim, którzy tego potrzebują. Skala problemu jest niewyobrażalna.
Znajomi chcieli zapisać syna do psychiatry, podejrzewają depresję, niestety na NFZ nie ma szans, najwcześniej znaleźli termin na sierpień 2023. Prywatnie wizyta kosztuje 400 zł. Kogo na to stać? To jest obłęd, bo dzieci zostają bez pomocy, ponieważ rodziców na to nie stać.
Czego chce pan domagać się w pozwie?
Przede wszystkim przyznania się decydentów, że to, co zrobili dzieciom, było złe. Kwestia finansowa nie rozwiąże sprawy, bo co z tego, że dostaniemy odszkodowanie, starczy na leczenie, ale nie odda żadnemu innemu rodzicowi, dziecka sprzed pandemii. Zależy mi na nagłośnieniu sprawy, żeby obywatele zyskali świadomość, jak wielka jest skala problemu.
Państwo musi działać systemowo, musi wspierać dzieci, znaleźć sposób, aby im pomóc i zminimalizować skutki wcześniejszych decyzji. Wiem, że nie ma pieniędzy ani dla lekarzy, ani dla nauczycieli, nikt ich nagle nie dodrukuje. Jednak czas przyjrzeć się temu, co przecież jest nam potrzebne, żeby wychować wykształcone i zdrowe kolejne pokolenie.
Czytaj także: https://mamadu.pl/166624,komunikacja-z-nastolatkiem-tych-rzeczy-nigdy-nie-mow-swojemu-nastolatkowi